wystarczająco dobrze, aby wystraszyć pozostałych. Jedną z ofiar powodzi znaleziono dwadzieścia pięć mil na wschód, w Bucksport. Ryby zeżarły nieszczęśnikowi oczy, trzy palce, penisa oraz większą część lewej stopy. W rękach, a właściwie w tym, co z nich pozostało, ściskał kurczowo kierownicę forda.
Teraz jednak poziom wody opadał, a kiedy w górze rzeki ruszy nowa hydroelektrownia z tamą, problem w ogóle zniknie. Tak w każdym razie twierdził Zack Denbrough, który pracował dla Bangor Hydroelectric. Nie było sensu martwić się przyszłymi powodziami. Należało przetrwać obecną, przywrócić miastu prąd, a potem zapomnieć o wszystkim. W Derry zapominanie o tragediach i katastrofach było nieomal sztuką, o czym Bill Denbrough dowie się z czasem.
George zatrzymał się tuż za drewnianymi kozłami, na skraju głębokiej szczeliny wyrwanej z asfaltowej nawierzchni Witcham Street. Biegła ona niemal dokładnie ukośnie. Kończyła się po drugiej stronie ulicy, nieco na prawo, około czterdziestu stóp w dół wzgórza od miejsca, w którym się teraz znajdował. Roześmiał się w głos – radosny, samotny śmiech dziecka rozjaśnił nieco szarość tego ponurego popołudnia, podczas gdy prąd płynącej wody wprowadził jego papierowy okręcik na serię małych katarakt tworzonych przez wyrwy w asfalcie. Rwąca woda żłobiła kanał, który biegł wzdłuż ukośnej szczeliny, toteż okręcik zaczął przepływać z jednej strony Witcham na drugą, a prąd niósł go tak szybko, że George musiał podbiec, aby za nim nadążyć. Woda bryzgała spod jego kaloszy błotnistymi strumieniami. Ich zapięcia brzęczały radośnie, podczas gdy George Denbrough biegł na spotkanie swojej dziwnej śmierci.
Uczuciem, które go w tej chwili przepełniało, była czysta i prosta miłość do brata, do Billa… miłość i żal, że Bill nie mógł tu być, aby to zobaczyć i stać się tego częścią. Oczywiście spróbuje mu to opisać, kiedy wróci do domu, ale wiedział, że nie zdoła zrobić tego tak obrazowo, jak by to zrobił Bill, gdyby był na jego miejscu. Bill był dobry w czytaniu i pisaniu, ale nawet sześcioletni George wiedział, że jego brat zbierał same piątki nie tylko z tego powodu i nie tylko dlatego, że nauczyciele lubili jego styl. Bill nie dość, że świetnie opowiadał, to na dodatek był doskonałym obserwatorem.
Okręcik przemknął śmiało wzdłuż kanału biegnącego po przekątnej i chociaż zbudowano go ze strony wyrwanej z lokalnej gazety, George wyobrażał sobie, że to prawdziwy okręt marynarki wojennej z jednego z filmów wojennych, które czasami oglądał z Billem na sobotnich seansach filmowych. Z filmu, w którym John Wayne walczył z Japońcami. Spod dziobu okrętu trysnęły strugi wody, kiedy przyspieszył, a potem dotarł do rynsztoka, po lewej stronie Witcham Street. W tym miejscu świeży strumień spływający po wyrwie w asfalcie tworzył spory wir i chłopiec miał wrażenie, że okręcik musi się tu przewrócić i zatonąć. Papierowa jednostka przechyliła się na bok, a kiedy powróciła do pionu, na twarzy George’a pojawił się radosny uśmiech. Okręcik popłynął dalej, w stronę skrzyżowania. George pobiegł za nim. Nad jego głową szumiał październikowy wiatr, przemykając pośród gałęzi drzew niemal całkiem pozbawionych już – wskutek wichury – brzemienia różnokolorowych liści. O tak, w tym roku wiatr był bezwzględnym i surowym żniwiarzem.
Siedząc na łóżku, Bill skończył okręcik, ale kiedy George sięgnął po niego, brat odsunął go.
– Teraz daj mi p-p-parafinę.
– Co to jest? Gdzie to jest?
– W p-p-piwnicy n-na d-dole – rzekł Bill. – W p-pudełku z napisem „G-g-gulf”. Przynieś mi to i nóż, i m-miseczkę. I p-pudełko z-z-zapałek.
George posłusznie poszedł po żądane przedmioty. Słyszał, jak matka nadal gra na fortepianie – tym razem nie Dla Elizy, lecz coś, co nie podobało mu się tak bardzo – a deszcz nadal brzdąkał miarowo o szyby. Uważał te odgłosy za przyjemne, ale schodzenie do piwnicy wcale nie było miłe. Ani trochę. Nie lubił piwnicy ani schodzenia do niej po schodach, bo zawsze wyobrażał sobie, że tam, na dole, w ciemnościach, coś na niego czyha. Rzecz jasna, to głupio tak myśleć – co zgodnie twierdzili jego ojciec, matka, a nawet Bill – ale pomimo wszystko… Nie lubił nawet otwierać drzwi, aby włączyć światło, bo zawsze mu się zdawało (a to było już zupełnie irracjonalne, więc nie zwierzył się z tego absolutnie nikomu), że kiedy sięgnie w stronę kontaktu, jakaś potworna, zakończona szponami łapa wciągnie go w tę ciemność cuchnącą kurzem, wilgocią i zapachem gnijących warzyw.
Bzdura! Istoty o palcach zakończonych szponami, pokryte futrem i przepełnione żądzą mordu nie istnieją! Zdarzały się wypadki, kiedy ktoś dostawał ataku morderczego szału i zabijał parę osób – o takich rzeczach opowiadał czasem Chet Huntley w Wiadomościach – no i rzecz jasna istnieli też komuniści, ale w ich piwnicy na pewno nie mieszkał żaden niezwykły i krwiożerczy potwór. Mimo to zawsze było tak samo. W tych trwających bez końca chwilach, kiedy sięgał w stronę kontaktu prawą ręką (lewa zaciskała się kurczowo na framudze), woń z piwnicy zdawała się przybierać na sile i wypełniać cały świat. Zapachy kurzu, wilgoci i dawno zgniłych warzyw mieszały się z sobą, tworząc jedyny w swoim rodzaju odór – odór potwora, apoteozę wszystkich potworów. To była woń czegoś, co nie miało nazwy, woń tego skulonego, przyczajonego w ciemności i gotowego do skoku stwora, który przełknąłby wszystko, ale największą ochotę ma zawsze na świeże dziecięce mięso.
Tego ranka George otworzył drzwi i sięgnął ręką do przełącznika (co trwało w nieskończoność), jak zwykle trzymając się lewą ręką framugi i zaciskając mocno powieki. Koniuszek języka wystawał mu z kącika ust jak usychający korzeń, który szuka wody na pustyni. Zabawne? Pewno. Oczywiście, że tak. Patrzcie na George’a! George boi się ciemności! Smarkacz!
Z pomieszczenia, które ojciec nazywał pokojem, a matka salonem, dochodziły dźwięki fortepianu. Brzmiały jak muzyka z innego, odległego świata. Palce odnalazły włącznik światła. Ach!
Przekręcił go. I nic. Ciemność. Kurczę. Nie ma prądu! George cofnął rękę tak gwałtownie, jakby wsadził ją do koszyka pełnego węży. Uciekł od otwartych drzwi piwnicy, a serce waliło mu w piersi jak oszalałe. Nie było światła – to jasne – zapomniał, że nie było światła. O Jezu! I co teraz? Wrócić i powiedzieć Billowi, że nie znalazł pudełka z parafiną, bo nie ma światła, a poza tym bał się, że coś mogłoby go złapać, gdyby schodził po schodach – coś gorszego niż psychopatyczny morderca czy komuniści – istota o wiele groźniejsza i zabójcza? To coś mogłoby wysunąć swoją oślizgłą, gnijącą część niczym mackę przez szczelinę pomiędzy stopniami schodów i schwycić go za kostkę. Bo przecież mogłoby. A może nie? Inni może by się z tego śmiali, ale nie Bill. Nie on. Bill by się wkurzył. Powiedziałby: „Dorośnij, George… chcesz okręcik czy nie?”.
Jakby w odpowiedzi na jego myśli z sypialni dobiegł głos Billa.
– U-u-umarłeś t-tam, G-george?
– Nie, zaraz przyniosę, Bill – odparł natychmiast.
Zatarł dłońmi ramiona, żeby usunąć z nich gęsią skórkę i żeby znów zrobiły się gładkie.
– Po prostu zatrzymałem się, żeby się napić wody.
– To się p-p-pospiesz!
Zszedł cztery stopnie, serce biło mu w piersi jak młot, włosy zjeżyły się na karku, oczy miał rozszerzone, przepełnione zgrozą, dłonie zimne jak lód, a w głębi duszy czuł, że lada moment drzwi się zamkną, odcinając go od białego światła płynącego z okna kuchni, a potem usłyszy To, coś gorszego niż wszyscy komuniści i mordercy razem wzięci, gorszego niż Japońcy, gorszego niż Hun Attyla, a nawet setka filmów grozy połączonych w jeden.
To