George’a opierało się na cemencie chodnika i Dave Gardener, który tego dnia ze względu na powódź nie poszedł do pracy, zobaczył tylko małego chłopca w żółtym płaszczu przeciwdeszczowym, małego chłopca, który krzyczał i wił się w rynsztoku, podczas gdy błotnista woda zalewała mu twarz i sprawiała, że wydawane przez malca odgłosy były stłumione i bulgoczące.
– Tu na dole wszystko unosi się w powietrzu – zachichotała istota, przegniły głos przeszedł w szept i nagle dał się słyszeć odgłos darcia, a potem pojawił się palący, przeraźliwy ból i George Denbrough przestał cokolwiek odczuwać.
Dave Gardener dotarł do niego pierwszy i choć zjawił się tam kilkadziesiąt sekund po jego okrzyku, George Denbrough już nie żył. Gardener schwycił go za kurtkę, odciągnął do tyłu… i sam zaczął krzyczeć, kiedy ciało chłopca obróciło się w jego rękach. Lewa strona kurtki George’a była teraz jasnoczerwona. Krew ściekała do kanału, wypływając ze strzępiastej dziury, gdzie znajdowało się lewe ramię chłopca. Spod podartego materiału wyłaniała się wypukłość przeraźliwie jasnej kości.
Oczy chłopca patrzące w górę na białe niebo zaczęły wypełniać się kroplami deszczu, podczas gdy Dave Gardener chwiejnym krokiem odszedł na bok, w stronę, z której nadchodzili już inni ludzie, zaalarmowani krzykiem George’a.
Gdzieś w dole, w kanałach wypełnionych nieomal do granic możliwości wartko płynącą wodą (tam na dole nie mogło być nikogo, powie później lokalny szeryf reporterowi „Derry News” tonem pełnym frustracji i wściekłości, że niemal wyczuwało się w nim bezsilność i ból; sam Herkules nie dałby sobie rady z tak szybkim i rwącym prądem), gazetowy okręcik George’a płynął pośród spowitych mrokiem nocy pomieszczeń i długich cementowych korytarzy, pośród ryczącej i szumiącej kipieli. Przez pewien czas płynął obok martwego kurczaka, którego żółte szpony mierzyły w ociekające wodą sklepienie; potem, na jednym z rozgałęzień na wschód od miasta kurczak popłynął w lewo, podczas gdy łódeczka George’a pomknęła przed siebie. Godzinę później, gdy matce George’a aplikowano w szpitalu w Derry środki uspokajające, a Bill Jąkała siedział osłupiały, biały jak płótno i milczący na swoim łóżku, słuchając, jak jego ojciec szlocha w saloniku, gdzie w chwili wyjścia George’a z domu matka grała utwór Dla Elizy – okręcik wyprysnął przez cementowy otwór jak kula z lufy rewolweru i spłynął do strumienia bez nazwy. Dwadzieścia minut później znalazł się na spienionych, rwących falach rzeki Penobscot, a wysoko w górze, na niebie, zaczęły się już pojawiać pierwsze smugi błękitu. Burza dobiegła końca.
Okręcik przechylał się, kołysał i czasami nabierał trochę wody, ale nie zatonął. Dwaj bracia doskonale go zaimpregnowali. Nie wiem, dokąd w końcu dotarł, jeżeli w ogóle dopłynął gdzieś dalej – być może znalazł się na morzu i pływa tam po wsze czasy jak magiczny okręt z bajki. Wiem tylko, że po opuszczeniu granic miasta Derry w stanie Maine raźno płynął naprzód, niesiony falą powodzi, i tym samym jego rola w tej opowieści dobiegła końca.
ROZDZIAŁ 2
Po festynie (1984)
Później jego szlochający przyjaciel powie glinom, że Adrian nosił tę czapeczkę, ponieważ wygrał ją na stanowisku Pitch Til U Win w lunaparku w Bassey Park sześć dni przed swoją śmiercią. Był z niej dumny.
– Nosił ją, bo kochał to zasrane małe miasto! – wrzasnął jego bliski „przyjaciel” Don Hagarty do policjantów.
– Spoko, spoko, bez takich wyrazów, proszę – rzekł do Hagarty’ego funkcjonariusz Harold Gardener.
Harold Gardener był jednym z czterech synów Dave’a Gardenera. W dniu, kiedy jego ojciec odnalazł jednorękie zwłoki George’a Denbrough, Harold Gardener miał pięć lat.
Tego dnia, blisko dwadzieścia siedem lat później, miał trzydzieści dwa lata i sporą łysinkę. Harold Gardener zdawał sobie sprawę z żalu i bólu trawiącego Dona Hagarty’ego, a jednocześnie nie potrafił traktować go serio. Ten facet – jeżeli w ogóle zasługiwał na miano faceta – miał mocno uszminkowane usta i satynowe obcisłe spodnie. Pogrążony w smutku i żalu, ale bądź co bądź ciota. Podobnie jak jego zmarły przyjaciel, świętej pamięci Adrian Mellon.
– Powtórzymy to jeszcze raz – powiedział partner Harolda, Jeffrey Reeves. – Obaj wyszliście z Falcona i ruszyliście w stronę kanału. Co było dalej?
– Ile razy mam wam to powtarzać, matoły?! – Hagarty wciąż krzyczał. – Oni go zabili! Zepchnęli go z nabrzeża! Jeszcze jeden dzień, w którym mogli się wykazać swoją siłą! – Don Hagarty zaczął płakać.
– Jeszcze raz – powtórzył cierpliwie Reeves. – Wyszliście z Falcona. I co dalej?
W pokoju przesłuchań na końcu korytarza dwaj gliniarze z Derry rozmawiali ze Steve’em Dubayem (lat siedemnaście); w biurze kuratora na piętrze dwóch kolejnych zajmowało się Johnem „Webbym” Gartonem (lat osiemnaście), a w biurze szefa policji na czwartym piętrze szef Andrew Rademacher i zastępca prokuratora okręgowego Tom Boutillier przesłuchiwali piętnastoletniego Christophera Unwina. Unwin, który nosił sprane dżinsy, wysmarowany podkoszulek i robocze buty, płakał. Rademacher i Boutillier zajęli się nim, bo uznali – i słusznie – że jest najsłabszym ogniwem w całym łańcuchu.
– Powtórzymy to sobie jeszcze raz – rzekł Boutillier, podczas gdy dwa piętra niżej Jeffrey Reeves mówił dokładnie to samo.
– Nie chcieliśmy go zabić – wymamrotał Unwin. – To ta jego czapka. Nie mogliśmy uwierzyć, że nadal ją nosi po tym, co Webby powiedział mu ostatnim razem. I chcieliśmy go wystraszyć.
– Za to, co powiedział – wtrącił Rademacher.
– Tak.
– Johnowi Gartonowi, po południu siedemnastego.
– Tak. Webby’emu. – Unwin ponownie wybuchnął płaczem. – Ale próbowaliśmy go uratować, kiedy zobaczyliśmy, że ma kłopoty… w każdym razie ja i Stevie Dubay… nie chcieliśmy go zabić!
– Nie pierdol, Chris, daj spokój – powiedział Boutillier. – Wrzuciliście tego pedała do kanału.
– Tak, ale…
– I wszyscy trzej zgłosiliście się tu sami. Doceniamy to, prawda, Andy?
– Pewno. Trzeba mieć jaja, żeby przyznać się do tego, co się zrobiło.
– To teraz nie spieprz tego prostym kłamstwem. Chcieliście go wrzucić do kanału od chwili, kiedy zobaczyliście, jak on i jego pedalski koleś wychodzą z Falcona, tak?
– Nie! – zaprotestował gwałtownie Chris Unwin. Boutillier wyjął z kieszeni koszuli paczkę marlboro i włożył papierosa do ust. Podsunął paczkę Unwinowi.
– Papierosa?
Unwin wyjął jednego. Boutillier musiał nieźle się namęczyć, żeby utrzymać zapałkę przy koniuszku papierosa, którego tamten miał w ustach, bo wargi Unwina trzęsły się niemiłosiernie.
– Ale kiedy zobaczyliście, że miał na głowie tę czapeczkę? – spytał Rademacher.
Unwin zaciągnął się głęboko i pochylił głowę, tak że przetłuszczone włosy opadły mu na oczy, i wydmuchnął dym nosem, pokrytym gęsto wągrami.
– Tak – odparł, niemal zbyt cicho, by można go było usłyszeć.
Boutillier pochylił się do przodu, jego brązowe oczy błyszczały. Twarz przypominała oblicze drapieżnika, ale głos był miły i uprzejmy.
– Co,