Ałbena Grabowska

Kości proroka


Скачать книгу

synów. Kiedy jednak się ze mną żegnał, uścisnął mnie mocno.

      – Ucz się, a dojdziesz do wielkich rzeczy. Choć twoja matka umarła, głęboko wierzę, że patrzy na nas z góry i cieszy się twoim szczęściem. Idź i czyń rzeczy wspaniałe. Módl się za nas, a my zawsze wspomnimy ciebie w naszych modlitwach.

      Rozpłakałem się i nikt, nawet Krum, nie śmiał się ze mnie. Utonąłem w objęciach ojca, braci i dziadka. Na pożegnalnej kolacji pozwolono mnie pierwszemu czerpać z misy. Jedliśmy kurę zabitą na moją cześć. Symeon przyszedł z miasta, aby się ze mną pożegnać. O świtaniu bracia mnie uściskali, siostra ucałowała moją dłoń niczym dostojnikowi, dziadek mnie pobłogosławił, a z jego ślepych oczu popłynęły łzy. Ruszyłem z mnichem. Po drodze pokrótce powiedział mi, że nie idziemy do zwykłego klasztoru, lecz do zakonu krzewiącego prawdziwą wiarę. Po sześciu latach nauki przybyłem do klasztoru, który do tej pory jest moim domem. Ucząc się, wierzyliśmy, że dokonamy rzeczy wielkich, potem trafialiśmy do kuchni albo obór zgromadzeń bogomilskich. Ponoć takich miejsc jak nasze było w kraju wiele. Moje należało do najstarszych i największych. Tak mówiono.

      Brat Roman skończył jeść i wstał. Wziąłem nasze naczynia i zaniosłem do myjni, potem wróciłem do kuchni i dołożyłem drew do ognia. Zupa pachniała wspaniale, chociaż mięsa dodałem jak na lekarstwo.

      – Dziękuję ci za gościnę, bracie Cyrylu. – Skłonił się Roman. – Jestem pod wrażeniem twojej gospodarności i mądrości. – Powiódł ręką po blacie, gdzie stały w słojach przyprawy używane do gotowania, pieczenia i smażenia. Wskazał też belkę z suszącymi się ziołami dodawanymi głównie do wywarów. – Kto je zbiera?

      – Ja – przyznałem i szybko dodałem – w wolnym czasie. Próbowałem nauczyć kilku młodszych, ale nie mają daru rozpoznawania ziół. A i wychodzenie poza klasztor bywa trudne...

      Jeszcze raz się skłonił i poprosił, bym go odprowadził. Szliśmy dziedzińcem, kiedy minęli nas adepci niosący brudne naczynia. Ukłonili się nisko mnie i Romanowi, chociaż tylko on należał do starszyzny. Podobało mi się to. Brat Roman powiedział, że jestem godny poważania. Kiedy minęliśmy miejsce, w którym leżało to, co zostało z brata Alberta, o mało nie zwróciłem śniadania. Kruki wydziobywały właśnie robaki lęgnące się w jego ciele. Widok niemiły i na dodatek wielce niepokojący.

      – Wiem, że to twój nauczyciel i protektor – odezwał się cicho Roman. – Wiem także, że nie wiedziałeś o jego buncie.

      Jeden nów później przyszedł do mnie ponownie. Tym razem z braćmi Lazarem i Eliaszem.

      – Bracie Cyrylu, czas twojej próby dobiegł końca. – Usłyszałem uroczyste słowa. – Zabierz swoje rzeczy i przenieś się do celi zwolnionej wczoraj przez brata Terensa, niech pamięć jego trwa po wsze czasy, oby zasiadał już u boku Boga naszego.

      Przed bratem Terensem w tej celi mieszkał brat Albert. Mój okres próby skrócono o dwadzieścia jeden miesięcy księżycowych...

      ZIEMIA ŚWIĘTA, I WIEK

      Wędrujemy przez nieprzyjazne nam tereny, aby spotkać się z Mesjaszem. Tak orzekł nasz Nauczyciel. Poza Nauczycielem jest nas dwunastu. Ja, Ezdrasz, Samuel, Sariusz, Izrael, Eliasz, Luka, Gabriel, Abiasz, Matias, Długi Marek i Krótki Marek. Długi Marek i Matias to rybacy, podobnie jak ja tęskniący za widokiem i zapachem morza. Mają piękne głosy. Wieczorami śpiewają nam pieśni, od których kraje się serce, w dzień ich skoczne melodie pomagają nam utrzymać tempo marszu. Rzadko odpoczywamy, musimy się spieszyć, aby dotrzeć do Jerozolimy przed Mesjaszem. Nauczyciel mówi, że musimy przygotować innych na jego przybycie.

      Pewnego wieczoru zawitaliśmy do wioski na zboczu góry. Mieszkańcy okazali nam gościnność, co nie zdarzało się często, bo ludzie bali się wpuszczać do domu obcych. Imię Mesjasza otwierało nieliczne drzwi. On porywał tłumy, kiedy przemawiał. Gdy odchodził, zapominano o nim. Również tacy, którzy głośno chwalili Boga, po odzyskaniu sił w członkach czy władzy w umyśle przyzwyczajali się do zdrowia i z czasem zapominali o Tym, Kto ich uzdrowił. Zastanawiałem się, co należałoby zrobić, aby przekazać pamięć o osobie i naukach Mistrza. Odpowiedź na to pytanie miała przyjść niebawem.

      Jak już mówiłem, tutejsi mieszkańcy przyjęli nas dość życzliwie, wysyłając dwóch chłopców, aby wskazali nam stodołę do spania. Podzieliłem się refleksją z pięknym bratem Luką, że dla nas to i tak nadto. Spanie pod dachem i obietnica wieczerzy nie były dla nas codziennością. Chłopcy prowadzili nas przez wieś. Z podziwem patrzyłem na zgrabne domki świadczące o bogactwie ludzi w nich zamieszkujących, kwiaty rosnące w obejściu, świadectwo dostatku wody, i życzliwe uśmiechy dzieci, najwyraźniej żyjących w spokoju. Jeden z naszych przewodników porozumiewał się z nami na migi, odgadłem, że nie słyszał. Drugi mimo uśmiechu na twarzy zerkał na nas z dezaprobatą, zapewne zdumiony nędzą naszego odzienia. Nauczyciel położył ręce na głowach chłopców i odmówił modlitwę. Dzieci pobiegły do swoich domów nagle czymś onieśmielone, a my przysiedliśmy na nagrzanych od słońca kamieniach przed stodołą i czekaliśmy na rozwój sytuacji. Najpierw przyszła starsza kobieta z mlekiem w potężnym bukłaku, kłaniająca się raz za razem. Potem młody mężczyzna przyniósł polana na ogień (nocą panował chłód, chociaż w dzień słońce paliło niemiłosiernie). Położył je przed nami i odszedł szybko, nie odwracając się do nas tyłem. Powtarzał raz za razem podziękowania. Nie wiedzieliśmy, o co mu chodzi. Wreszcie, kiedy już chcieliśmy się położyć, zobaczyliśmy dwóch mężczyzn, z wyglądu szlachetnie urodzonych. Przestraszyłem się, bo miny mieli dziwne.

      – Czy to ty pobłogosławiłeś mojego syna Joachima? – spytał starszy, patrząc prosto na mnie. Nauczyciel siedział z tyłu, pochłonięty rozmyślaniami lub modlitwą.

      Zaprzeczyłem. Napiąłem mięśnie, gotowy do ucieczki. Widziałem ich krzepkie ciała. Gdyby nas zaatakowali, mielibyśmy niewielkie szanse, chociaż ich było dwóch, a nas jedenastu.

      – A który z was to zrobił?

      W jego głosie nie słyszałem gniewu, raczej zdumienie.

      – Nauczyciel. – Wskazałem go palcem. – On ma moc modlitwy do Jahwe.

      – Czy to prawda? – Chciał wiedzieć młodszy.

      – To prawda – przyznał Nauczyciel. – Otwórzcie nam, proszę, stodołę. Drzwi są zamknięte i nie możemy wejść.

      Obaj zaczęli się kłaniać, sumitować i znów kłaniać. Otworzyli drzwi i wprowadzili nas do środka. Dwóch krzepkich młodzieńców wniosło kocioł z duszonymi warzywami oraz dwa bochenki chleba i bez słowa się oddaliło. Usiedliśmy i nie spuszczając z oczu dziwnych gospodarzy, zaczęliśmy dzielić jedzenie na równe części.

      – Gdzie Nauczyciel? – spytałem, oglądając się za siebie. Nie dostrzegłem go, choć wydawało mi się, że szedł tuż obok mnie i przed chwilą rozmawiał z dwoma mężczyznami.

      – Poszedł się pomodlić – wyjaśnił Izrael. – Prosił, żebyśmy zjedli sami. On zapewne spędzi noc na modlitwie, poszcząc.

      – Dokąd poszedł? – zainteresował się niższy mężczyzna.

      – Nie wiem dokąd, nie znamy tej wioski – odparł grzecznie Sariusz. Podzielił już chleb, a teraz sprawnie rozdawał warzywa z kotła.

      – Musi jeść, inaczej opadnie z sił – zaniepokoiłem się. – Nie będzie miał siły iść.

      Żaden z nas nie wie, dokąd idziemy. Jeśli Nauczyciel zachoruje albo umrze, co się wtedy z nami stanie? I czemu nie chciał porozmawiać z naszymi dobroczyńcami? Goście nie powinni tak postępować.

      – Domyślam się, gdzie on może być – powiedział ten niższy i ruszył energicznie ku zachodzącemu