na nią wzrok, a potem powoli się podniosłam. Nie cofnęła się ani o krok, przez co znalazłyśmy się w odległości kilku centymetrów od siebie. Spojrzałyśmy sobie w oczy.
– Zjebałaś mu całe życie, dziewczyno.
Była o kilka lat młodsza ode mnie, ale najwyraźniej jej to nie przeszkadzało.
– Mógł rwać laski, walić driny z kumplami i korzystać z życia, a zamiast tego będzie pierdolonym warzywem.
Starałam się jej nie słuchać. Robiłam wszystko, by jej słowa trafiały gdzieś obok mnie. Powtarzałam sobie w duchu, że skoro do tej pory nie zaatakowała, to nie ma zamiaru robić tego jako pierwsza. Prowokuje mnie, licząc na to, że ja zacznę.
– Naprawdę masz to w dupie? – spytała. – Co z ciebie za matka? Nie czaisz, że twój syn będzie cię teraz potrzebował bardziej niż wcześniej?
Nie odpowiadałam.
Myślałam o tym bez przerwy. Miałam wrażenie, że częściej, niż brałam oddech. W dodatku przypominały mi się te wszystkie momenty, kiedy musiałam zostawić Wojtka. Pierwsze odwiezienie do przedszkola, pierwszy dzień w podstawówce, pierwszy wyjazd na obóz.
Za każdym razem serce pękało mi na nowo, kiedy posyłał mi długie spojrzenie, a ja widziałam, jak szkliste miał oczy. Większość jego rówieśników cieszyła się na wyjazdy, on nigdy. Za każdym razem wydawało mi się, że to dla niego najgorsza kara.
Ale to Robert decydował. A ja czasem bez obiekcji na to przystawałam, świadoma, że każdy dzień Wojtka poza domem to dzień bez narażania go na to, że zobaczy, co robi jego ojciec.
– Ja jebię – skwitowała Migota. – Słyszałam, że masz nasrane, ale…
Pokręciła głową, syknęła z wyższością, a potem wróciła na swoją pryczę. Znów usiadła z rękoma opartymi o kolana.
– Klapnij se – poradziła. – Trochę nam zejdzie.
– Na czym?
– Na ustaleniu, co będziesz teraz robić.
Zajęłam swoje miejsce, czekając na dalszy ciąg.
– Ogarniasz sytuację? – odezwała się Migota. – Wiesz, kto mnie przysłał?
– Tak.
Nie miałam stuprocentowej pewności, ale prawdopodobieństwo, że się mylę, było znikome.
– Zajebiście – dodała współosadzona. – Odpadło nam trochę tłumaczeń.
– Mhm.
Nachyliła się w moją stronę.
– A teraz wyjaśnij mi, co jest z tymi, kurwa, kasetami – rzuciła stanowczo.
Otworzyłam usta, ale nie zdążyłam się odezwać, gdyż rozległ się dźwięk otwieranej zasuwy. Drzwi uchyliły się z nieprzyjemnym, metalicznym skrzypieniem, a do środka wszedł mężczyzna w szarym swetrze z granatową kieszenią na piersi.
Strażnik więzienny spojrzał najpierw na mnie, a potem na Migotę. Westchnął i wskazał jej korytarz.
– Wywalaj stąd – rzucił.
– Ale…
– No już, wypad – uciął funkcjonariusz, chowając ręce do kieszeni. – Co ty tu w ogóle robisz? Kto cię wpuścił?
– Nikt.
Migota wstała i posłusznie opuściła celę, jakby w okamgnieniu stała się zupełnie inną osobą. Na odchodnym posłała jeszcze strażnikowi krzywy uśmiech, który zdawał się świadczyć o tym, że żyją w dobrej komitywie.
Potem funkcjonariusz zamknął drzwi i spojrzał na mnie z góry.
– Komuś się coś popierdoliło – oznajmił, wskazując na drzwi. – Nie powinno jej tu być.
– Nic się nie stało.
– Nie groziła ci? Nie odstawiała niczego?
– Nie.
– To dobrze – odparł, jakby nieco zmieszany. Podrapał się po głowie. – Miałaś już pogadankę?
– Pogadankę?
– O zagrożeniach dla twojego bezpieczeństwa osobistego oraz zetknięciu się z przejawami negatywnych zachowań charakterystycznych dla środowisk przestępczych? – wyrecytował ustawową formułkę, którą musiał posługiwać się już niezliczoną ilość razy.
– Tak.
– I wiesz, że powinnaś powiadamiać przełożonych o zagrożeniach bezpieczeństwa osobistego swojego i innych tymczasowo aresztowanych?
– Tak – potwierdziłam.
– Nie chcesz teraz mnie o niczym powiadomić?
– Nie.
Wszystko to, o czym mówił klawisz, przedstawił mi już wychowawca. Zjawił się w celi przejściowej tuż po tym, jak oddałam wszystkie moje rzeczy do depozytu i odebrałam więzienny przydział. Mówił długo i jednostajnie, jakby automatycznie klepał mantrę i nie był świadomy, że jego słowa w istocie potwierdzają, iż powinnam zapomnieć o życiu, jakie dotychczas prowadziłam.
– Dobra – rzucił strażnik. – Za dwa dni będzie rozmowa wstępna, dowiesz się szczegółów. Jasne?
– Tak – powiedziałam po raz kolejny.
Zdawał się zadowolony, że udzielam krótkich, zdecydowanych odpowiedzi. Korzystając z kredytu dobrej woli, jakiego najwyraźniej mi udzielił, postanowiłam upomnieć się o swoje.
– Muszę powiadomić kogoś, gdzie jestem – odezwałam się.
– Później.
– Wychowawca mówił, że mam prawo do…
– Masz prawo do zamknięcia ryja – uciął. – I skorzystaj z niego, zanim mnie porządnie wkurwisz.
Zamarłam z otwartymi ustami. Może nie powinna dziwić mnie jego obcesowość. Był młody, może dopiero zaczynał pracę w tym miejscu, a to oznaczało, że za ścieranie się z więźniami, bycie obiektem kpin i szykan, częste poniżanie i pracę w ekstremalnie trudnych warunkach dostawał najwyżej tysiąc trzysta na rękę.
Z pewnością był sfrustrowany. W dodatku niejednokrotnie musiał odnosić wrażenie, że osadzeni mają znacznie więcej praw i przywilejów niż ci, którzy ich pilnują. Jakoś musiał to sobie odbić.
– Rozumiesz? – spytał funkcjonariusz.
– Tak.
Nie było sensu protestować. Zasady zasadami, szczególnie te pisane, ale tu i teraz liczyło się tylko prawo zwyczajowe. A ja jeszcze go nie znałam.
– Wiesz w ogóle, gdzie jesteś? – spytał.
Pytanie było retoryczne, więc tylko skinęłam głową.
– Słyszałaś o tym miejscu?
Właściwie wiedziałam jedynie tyle, że ten konkretny areszt śledczy mieści się pod Opolem i ma oddział dla kobiet. I to wyłącznie dzięki temu, że swojego czasu stałam się specjalistką od tej okolicy.
– Chyba niewiele, skoro siedzisz sobie tak spokojnie – dodał funkcjonariusz. – To Zamtuz.
Słowo jakiś czas temu obiło mi się o uszy – i bynajmniej nie jako staropolskie określenie domu rozpusty. Czytałam o Zamtuzie nawet kilka artykułów, podobnie jak o Babińcu pod Wrocławiem. Obydwa miejsca były kobiecymi oddziałami więziennymi niecieszącymi się dobrą sławą.
Jeśli wierzyć doniesieniom medialnym,