sami, jakie toto zawistne… no i ten, ostatni, pustka wewnętrzna…
– No – podrapał się po głowie Piłsudski – z duchowością to oni akurat… ten.
– No ale ten ostatni grzech można interpretować też jako zwykłe lenistwo – powiedział wilkołak – a patrz, jaki tam burdel, jak nic nie zrobione, jak się nikomu nie chce…
Pod Psa podeszli tym razem bałkanofile, krzyczeli „eppa” i śpiewali jakieś piosenki przeciągając spółgłoski zamiast samogłosek, darli się, że w tym ponurym kraju nie ma żadnej porządnej zabawy do rana, z radością, winem i śpiewem, tylko posępne i poważne garowanie wódy i trzaskanie się po ryjach. Po czym weszli do Psa, w kilkanaście minut najebali się wódką i pobili z czechofilami.
*
Wracałeś do domu, szedłeś w stronę ulicy Dietla i nie wiadomo czemu, właściwie ni z tego, ni z owego, przypomniał ci się twój wymyślony przyjaciel z dzieciństwa, Belfegor, tak go nazywałeś. No, Belfegor nie był do końca wymyślony, miał ciało, to było ciało wypchanej lalki, którą miałeś od zawsze, i – szczerze mówiąc – nie pamiętałeś skąd. Jego imię – Belfegor – było do niego przyszyte od zawsze. Belfegor był cały czarny, a na twarzy miał skórzaną maskę. Była tak przymocowana, by w żaden sposób nie dało się jej zdjąć, nie niszcząc lalki.
Ale ty nie traktowałeś Belfegora jako zabawki.
Belfegor był kimś w rodzaju twojego bliźniaka, w zasadzie – drugim tobą. Teraz, gdy o nim rozmyślałeś, wydawało ci się, że wymyśliłeś mu osobowość tylko po to, by zrzucać na niego wszystkie swoje dziecięce porażki. Bo to Belfegor był zawsze odpowiedzialny, Paweł, to w niego ładowałeś każdą własną cechę, która ci się nie podobała i potem, gdy coś spieprzyłeś, to sam przed sobą udawałeś, że to nie ty, że to Belfegor cię do tego namówił, Belfegor podpuścił, że Belfegor wszystkiemu winien, że za wszystkim on stoi, twój mały prywatny Doctor Evil, paskudny kawałek ciebie.
„Belfegor, Jezus Maria” – myślałeś pijany.
Ale, wbrew pozorom, lubiłeś Belfegora. Rozmawialiście ze sobą. Tak, Belfegor też do ciebie mówił. Słuchałeś go i czasem naprawdę robiłeś to, do czego cię namawiał. Czasem przegadywaliście całe noce. Rodzice słyszeli te rozmowy z twojej sypialni, bali się o ciebie, wysyłali do psychiatrów, a ty z nimi, z psychiatrami, rozmawiałeś bardzo grzecznie, ale nigdy Belfegora nie zdradziłeś, a rodzice nigdy nie śmieli go wyrzucić. Może bali się, że zaczniesz rozmawiać, dajmy na to, z lampką nocną, więc już lepiej z Belfegorem. Jakoś, mimo wszystko, normalniej. Wracałeś więc do domu od psychiatry i opowiadałeś Belfegorowi o wszystkim i razem się z tego śmialiście.
Zniknął dopiero wtedy, kiedy w wieku czternastu lat wyprowadziłeś się z rodzicami z Radomia i przenieśliście się do Krakowa. A w Krakowie już nigdy Belfegora nie widziałeś. Po prostu zniknął. Przestał istnieć. A ty, dopiero teraz się zorientowałeś, nawet tego nie zauważyłeś.
Nie miałeś pojęcia, dlaczego Belfegor ci się przypomniał akurat teraz, na Kazimierzu, gdy szedłeś w stronę ulicy Dietla, bo przez ostatnie piętnaście lat nie myślałeś o nim chyba ani razu.
Zatęskniłeś nawet za nim trochę, ale gdy minąłeś Dietla, znów szybko zapomniałeś.
*
Całe Stare Miasto wyglądało jak wielki supermarket, w którym można było nabyć chlanie w każdej cenie i każdej jakości: imprezę dicho z obcokrajowcami (free rooms, Zimmer frei, szálloda) kręcącymi się wokół najebanych polskich laś i wkurwionymi polskimi marcinami szykującymi na nich maczety, imprezę á la styl literacko-artystyczny, imprezę á la hipster z Berlina, imprezę á la Magiczny Kazimierz, á la Magiczna Piwnica pod Baranami, á la studentkor, á la żyglorz-szanciorz, á la prl, na stojaka, przy bufecie, z setką i galaretką, á la prezes rady nadzorczej po godzinach, w wydzielonym laundżu, na skajowych kanapach, ze zmrożonym absolutem, a tak naprawdę z polską zwykłą wyborową, bo barmani podmieniają, bo kto się pokapuje, która wódka jest która, jeśli jest zmrożona na olej.
No i, generalnie, z knajp wylewały się strugi pijanych, wrzeszczących i próbujących tańczyć na ulicy, a taksówki grzęzły w tej czarnej, wódczanej fieście. Kraków nocą wyglądał tak, jakby zwieńczeniem historii ludzkości miał być jeden wielki pub, pijacki Disneyland, jakby jedyne, co przychodzi do głowy ludziom żyjącym w tym mieście i odwiedzającym je, było nawalenie się na maksa i lizanie czarnego krakowskiego asfaltu, ciemnego bruku udającego historyczny, a położonego w latach dziewięćdziesiątych.
Właściwie to nie potrzeba było do tego wszystkiego Krakowa, i tak nie było go widać spod tego ludzkiego kłębowiska – najebanych lasek siedzących na krawężnikach z jakimiś świecącymi diabelskimi rogami na głowach, najebanych chłopaczków skaczących sobie do oczu jak koguty albo bratających się ze sobą pijacko. Właściwie to można było kawałek dalej – gdzieś, dajmy na to, za Batowicami, albo, co tam, na Pustyni Błędowskiej – postawić atrapę Krakowa, albo nawet niekoniecznie Krakowa, jakiegokolwiek miasta, byleby miało kilkanaście skrzyżowanych ze sobą, gęsto zabudowanych ulic, a na każdej ulicy po dwadzieścia knajp różnego rodzaju.
Adin, jak to mawiają Ruscy, chuj.
Tak, Kraków to był nadal trup stolicy, tak samo jak w xix wieku, gdy przerażał podróżników, którzy do niego przyjeżdżali. Ale wtedy wyglądał jak prawdziwy, porządny upiór, zbieranina ruin pięknych niegdyś pałaców i kamienic, pomiędzy którymi snuły się poobdzierane zombie mieszkańców. Mury miejskie obejmowały o wiele większy obszar niż faktyczne miasto, skurczone do kilku nędznych ulic zawiniętych wokół Mariackiego i Sukiennic. Fortyfikacje kruszały zresztą pośród błota i drewnianych chałup, wiało pustką i znużeniem, a ze światem, ostatnim wysiłkiem, handlowano głównie łojem i szczeciną.
A teraz to nadal jest trup, zmumifikowany trup stolicy, tylko że wyszminkowany, ubrany w karnawałowy kostium i elektrowstrząsami zmuszany do pląsania. W środku tego wszystkiego stał Wawel, wawelska katedra, która wyglądała w tym wszystkim jak zaginiona świątynia z Indiany Jonesa, gdzie – jak w winzipowym pliku – leżała zgromadzona cała polska historia. Można tam sobie spacerować pomiędzy kryptami Kazimierza Wielkiego, Łokietka i Jagiełly i patrzeć z niedowierzaniem, jak te mityczne postaci nabierają realnego wymiaru, jakie musiały być małe, jakie zwykłe, kruche i niedoskonałe. I to wszystko, truchła królewskie, wota, artefakty, całe te narodowe czary-mary, Wawelu wzniosły mur, orły, sztandary, krzyże, kości mamuta wiszące nad bramą katedry, zebrane w jednym miejscu składniki Polski, zutaten, ingredients, które zmieszane razem powinny dać jakiś, jakikolwiek, kurwa, efekt, leżą sobie bezsilnie w pliku wawelskim, wawel.rar, polska.zip, i służą jedynie do kurzenia się i zaczepiania na chwilę znudzonych spojrzeń wycieczek szkolnych i ukrywających ziewanie panów Hubertów i pań Halin, którzy z nudów wybrali się do królewskiego miasta Krakowa w wolny weekend, bo ileż można patrzeć w telewizor, ileż można grilla zjeść, a dookoła nich wszystkich trwa jedna wielka impreza byłego polskiego chłopstwa, które – po wykonanym zgrabnie i niepostrzeżenie wyrzuceniu z kraju szlachty, twórców tego nieszczęsnego narodu, bo na dobrą sprawę nie do końca wiadomo, co się z tą szlachtą stało, cała impreza jakoś się, po prostu, rozpełzła, tysiąc lat historii, ot tak, rozeszło się po domach – samo przebrało się w polskie piórka, samo wskoczyło w pańsko-polskie kontusze i wycinało po trupie swojej dawnej stolicy takie hołubce, jakich nikomu wcześniej się nie śniło, zredukowawszy ją do roli oberży.
Należało się chłopstwu po tylu latach, nie twierdzisz, że nie. Należało mu się tańczenie na trupie pańskich legend. Tyle, że taniec na trupach zawsze fatalnie wygląda.
I przyjeżdżali do tej Polski z zagranicy – Niemce, Szwedy, Angielczyki, patrzyli z otwartymi ustami na ten obłąkańczy, prowadzący chyba tylko do piekła korowód i przyłączali się do niego, i wirowali w