mu zagorzały.
– Tyś jest jak wszyscy! – wrzasnął. – Rab! Tobie wmówiono, a ty wierzysz, jak kto głupi jaki! Czytasz, baranie, co ci podsuną! Słuchasz, co syczą! Oni chcą, żebyś ty tak myślał, lawo z wierzchu plugawa ty…
– Eee – powiedziałeś powoli, zerkając na wiedźmina, czy aby miecza wiedźmińskiego nie wyjmuje zza ramienia. – Gerard! Spokojnie.
– Co spokojnie! – wrzeszczał. – Co spokojnie! Nie widzisz, co się w Polsce dzieje?! Jaka bieda! Jak ludzie umierają z głodu i zniszczenia! Jaka korupcja, jaki Komorowski ho-ho-ho! Jaki Tusek, co do Brukseli uciekł, jak nami Ruskie-Niemcy wiesz co! I co, mamy się godzić na los takiego gówna psiego? My, potomkowie skrzydlatych! Czekejże, coś ci puszczę!
I wyjął, nie wiadomo skąd, płytę cd. Co on, pomyślałeś, zawsze ma tak przygotowaną, żeby komuś w samochodzie puścić znienacka? Błysnął, w każdym razie, tą płytą, prawdziwie jak wiedźmin mieczem i chciał ją wsunąć jednym płynnym gestem do odtwarzacza samochodowego, ale okazało się, że w środku jest już inna i trzeba było nacisnąć eject, poczekać aż się płyta wysunie z cichym bzyczkiem i dopiero potem wsadzić swoją, co zakłóciło w sposób istotny płynność tego zajebistego gestu. Ustawił jeszcze numer piosenki na wyświetlaczu.
– Baptajzd in faja, forty tu łan – ryknęło z głośników.
– O – powiedziałeś. – Słyszałem to ostatnio.
– No więc słuchaj mnie, rabie! – mówił wiedźmin Gerard z wzrokiem błędnym od eliksirów. – Aby stać się Polakiem, takim dużą literą, musisz sobie uświadomić nie to, że nie jesteś gorszy od innych narodów, ale że jesteś lepszy. Przez długo, bardzo długo, wmawiano nam, że jesteśmy chujowi, a to dlatego, że byliśmy najlepsi. Że inaczej się z nami nie dało. Trzeba nam było wmówić, że jesteśmy do dupy, żebyśmy nie mogli uwierzyć we własne siły. Widziałeś, jak gra polska reprezentacja piłkarska? Chujowo. A wiesz dlaczego? Bo jest chujowa? Ależ skąd, w innych klubach ci sami piłkarze strzelają bramki aż miło. Nie, bo jest polska, bo nie wierzy, rozumiesz, w siebie. Musiano nam wmówić, że jesteśmy chujowi, bo inaczej to nie Polska by leżała w przejebanym miejscu między Rosją a Niemcami, tylko Rosja by miała przejebane, bo byłaby między Polską a Japonią. Albo Chinami. A Niemcy w jeszcze gorszym – między Polską a Francją. Więc zawiązano spisek i odebrano nam wiarę w siebie! – ostatnie słowa wywrzeszczał. – Zaraz, czy to nietoperz? – spytał nagle.
– Gdzie? – rozejrzałeś się.
– Noł armi ken enter dat lend dat is protektyd baj Połlisz hend – śpiewał sobie głośnik.
– A my jesteśmy najdoskonalsi – kontynuował jak gdyby nigdy nic. – Wyrysuj na Europie pentagram albo krzyż, wszystko jedno. My będziemy w samym środku. Bo jesteśmy najdoskonalsi w Europie, jesteśmy jej złotym środkiem, mamy najbardziej idealne proporcje…
– W czym?! – nie wytrzymałeś.
– We wszystkim! – ryknął. – Gacek, gacek! – pokazał na sufit.
– Weź jeszcze eliksiru się napij, wiedźminie Gerard – mruknąłeś.
– Nie jesteśmy tak tchórzliwi jak Czesi – znów płynnie wrócił do swojego wywodu – tak aroganccy i bezduszni jak Niemcy, tak prostaccy i okrutni jak Rosjanie, tak zepsuci i zniewieścieli jak Francuzi, nigdy nikogo nie…
Nagle zaczął wrzeszczeć.
– Nietoperze! Nietoperze! It’s a bat country! Tyś też… – spojrzał z przerażeniem na twoją twarz – jest bat!
Wiedźmin Gerard zerwał z siebie pas bezpieczeństwa, wyrwał go z nadludzką, rzekłoby się, siłą, nie naciskając tego czerwonego przycisku z napisem press, ech, wiedźmińskie eliksiry, plus milion do siły, rzucił się nagle na drzwi z obłędem w oczach i otworzył je w czasie jazdy. Zatrzymałeś się z piskiem opon. Wiedźmin wyskoczył z samochodu, a ty za nim. Jadący za tobą samochód wyminął cię karkołomnie z wściekłym wyciem klaksonu.
Stałeś obok obelisku ustawionego w miejscu, w którym kończył się dawny zabór austriacki i zaczynał rosyjski.
„W tym miejscu na rozkaz Józefa Piłsudskiego i Kompania Kadrowa Legionów Polskich 6 sierpnia 1914 roku, idąc w bój o honor i wolność Ojczyny, obaliła słupy graniczne byłych państw zaborczych” – głosił obelisk.
Wiedźmin Gerard dobył miecza i spróbował – z jakiegoś powodu – wskoczyć na maskę twojej vectry. Kto wie, być może po to, by następnie wleźć na dach i z tego dachu wydobyć z siebie jakiś rozdzierający ryk bitewny, ale nie doskoczył, odbił się od błotnika (jęknąłeś, gdy to zobaczyłeś, bo już sobie zacząłeś wyobrażać korowody z klepaniem, lakierowaniem i tak dalej) i poleciał w dół, do rowu, w którym stała sobie zimna, ciemna jesienna woda.
„A było nie obalać słupów granicznych” – pomyślałeś sobie. „Trzeba było zostać w spokojnej Austrii, w spokojnej Europie Środkowej. Bez jakichś specjalnych aspiracji. Spokojnie”.
Stałeś, patrzyłeś w zadumie to na obelisk, to na wiedźmina Gerarda gramolącego się z rowu, wrzeszczącego i oganiającego się od niewidzialnych nietoperzy. Zastanawiałeś się, jak to musiało dawniej wyglądać. Ludzie na ciebie trąbili i objeżdżali cię dokoła.
„Tu się – myślałeś – Austria kończyła, Galicja, a tam, dalej – Rosja zaczynała, to było niewiarygodne, że Rosja sięgała tak daleko w głąb starej dobrej Środkowej Europy, w te pagórki, w tę sielskość porządną. Tu – myślałeś – stali rosyjscy pogranicznicy i za cholerę sobie ich nie mogłeś wyobrazić, choć dobrze wiedziałeś, jak musieli wyglądać: kubanki na głowach włochate, z czarno-czerwonym bączkiem carskim, w czarnych butach po kolana i jasnych, obszytych futerkiem kożuszkach”.
Pilnowali przestrzeni, która ciągnęła się stąd, spod Krakowa, po Pacyfik, po głęboką Azję, czyli – w środkowoeuropejskiej skali – po koniec wszechświata, bo patrząc z Wiednia, Krakowa, Pragi, Budapesztu, jeśli coś niezmiennie trwa sobie w najlepsze po Pacyfik, to w zasadzie po prostu nie ma końca. Jest nieskończone i niepojęte.
Gerard wylazł z rowu i patrzył na ciebie wzrokiem pełnym obłędu. Wydawało ci się, nie byłeś pewien, ale wydawało ci się, że oczy zwęziły mu się w kocie szparki. „Weź mu, Paweł, przypierdol” – powiedziałem ci. „Wyjeb mu i go tu zostaw”, powiedziałem ci. Ale nie zdążyłeś. Skoczył w twoim kierunku; chciałeś, Paweł, wykonać unik, ale sam się poślizgnąłeś na mokrej trawie i zniosło cię w bok. Wiedźmin Gerard wyrżnął czołem w błotnik twojego opla vectry i padł w błoto. Takie samo błoto, które z niedowierzaniem kopali butami francuscy gwardziści Napoleona ciągnący tędy na Moskwę, rozglądający się dookoła i niemogący wyjść ze zdziwienia:
– I to, to ci Polacy nazywają swoją ojczyzną?
Geralt wstał ciężko, nadal bredząc coś o nietoperzach, odwrócił się i pobiegł z krzykiem w Rzeczpospolitą, w pole grząskie, przed siebie, pobiegł pomiędzy amatorski reklamowy billboard z tajemniczym napisem ustawianie zbieżności a jakiś dziwny budynek mieszkalny, kształtem przypominający coś pomiędzy szlacheckim dworkiem a wieżą kontroli lotów i rwał przed siebie, przez pole, przeskakując skiby i wrzeszcząc wniebogłosy.
Po jakimś czasie stał się niewielką kropką.
*
Stałeś przy granicznym obelisku, niczego już od niczego nieodgradzającym, przynajmniej teoretycznie, stojącym sobie pośrodku ziemi, tej ziemi, i próbowałeś sobie mimo wszystko wyobrazić, jak to musiało wyglądać, kiedy jednak odgradzało. Gdy, na przykład, od strony guberni kieleckiej przyjechał tutaj sam car Mikołaj, gdy Siódemką ciągnął od Warszawy jego orszak, a gubernialni chłopi, których potomkowie pobudowali sobie teraz po obu stronach szosy całkiem zgrabne, choć niespecjalnie