Ziemowit Szczerek

Siódemka


Скачать книгу

tak zdecydowanie lepiej, wielkimi literami, a kac jakoś dzięki temu jednak mijał.

      Położyłeś Doktora Peppera na desce rozdzielczej.

      Przełączyłeś kanał, trafiłeś na Radio Maryja, w którym głos spikera podawał numer konta, powoli, wyraźnie, wielkimi literami: „dwa, cztery, osiem, cztery zera, osiem, osiem, powtarzam…”, znów przełączyłeś, trafiłeś na Program Drugi Polskiego Radia, na rozmowę z ostatnim ludowym skrzypkiem z miejscowości Wołowa na kielecczyźnie. Prowadząca nie miała za bardzo pomysłu, o co pytać, więc zapytała:

      – No i jak się żyje?

      – Ano, jakoś się żyje – odpowiedział skrzypek i zaczął grać. Skrzyp-skrzyp, tralalala, przerwał na chwilę. – Przed wojną było gorzej. – powiedział. – Za Niemca było źle, potem, po wojnie, było dobrze, potem zaś było źle, a teraz to już, kurwa, nie wiem, bo straciłem punkt odniesienia. – I znów zaczął grać. Wywijał, wycinał, ciął od ucha. – Gdym jechał od Jędrzejowa – zaśpiewał – w błocie mi stanęła krowa, ludzkim głosem zaczła gadać, że się będzie świat rozpadać, tylko Polska trwała będzie, rozsławi swe imię wszędzie…

      Skrzyp-skrzyp, tralalala.

      – Bo ta Polska była wielka, miała w świecie władzę wszelką i kiedyś też będzie miała, i będzie jej wieczna chwała.

      Skrzyp-skrzyp, tralalala.

      *

      No i tak to, widzisz, jest.

      *

      Wyjeżdżałeś już z miasta, cała Siódemka stała przed tobą otworem, ach, droga na Warszawę, przez zgrabne Słomniki, niezapomniany Miechów, Jędrzejów, co to zobaczyć i umrzeć, Kielce – metropolię środkowopolską, prężną Skarżysko-Kamienną, rozmaszysty Radom, dumne Whitebanks, godny Grójec.

      I zobaczyłeś pierwszy z siedmiu cudów Siódemki. Pierwszy Cud Siódemki. Przejeżdżałeś właśnie pod mostem kolejowym, na którym grafficiarze wymalowali wiktorię wiedeńską i króla Jana. Bardzo ci się to podobało: bitwa pod Wiedniem na betonowym obrzydliwym wiadukcisku obwieszonym reklamami jakiegoś hocki-klocki hamulcowe spółka z o.o., jakiejś agencji ochrony temudżyn, jakichś parkietów dębowych bartek the oak (reklamowanych, nie bardzo wiadomo czemu, przez babę z wielkimi cycami, a każdy z tych cyców zasłonięty był wpejstowanym w fotoszopie zdjęciem dębu Bartek), reklamowych płacht z dramatycznymi wezwaniami gruz przyjmę i zespawam wszystko.

      Król Jan wyrastał wprost z niestrzyżonego trawska, zarastały mu twarz krzory rosnące na nasypie kolejowym, a tych krzorów nikt nie przycinał i o nie nie dbał, bo jesteśmy w Polsce, a nie w jakichś Niemczech, bo Polacy mają, kurwa, ciekawsze i ważniejsze rzeczy do roboty, niż przycinać krzaki, co to za debilna robota przycinanie krzaków, co za dureń by krzoki przycinał, jak tu się tematy świata roztrząsa, jak tu się przy wódce co sobota świat ratuje, jak tu się spawa wszechświat i przyjmuje gruz, więc te krzaki właziły królowi Janowi na twarz, a oprócz króla Jana z krzorów wyrastały billboardy wyborcze jakiegoś kandydata o nazwisku Smutek i twarzy adekwatnej. Po lewej stronie tego wszystkiego ciągnęło się klepisko z dziko poparkowanymi samochodami – jeden tu, drugi tam, jakby się konie mongolskie rozbiegły po stepie szerokim, którego okiem. Wzdłuż klepiska ciągnął się polbruk, zaprawdę, powiadam wam, jeśli kiedykolwiek w Polsce wybuchnie rewolucja, jej symbolem będzie właśnie kostka polbrukowa.

      Mamy butelki z benzyną i kostki polbrukowe wymierzone w ciebie, wymierzone w ciebie.

      I między tym wszystkim, między tymi billboardami, tymi cycami, tym klepiskiem, tym polbrukiem, tym krzaczorstwem rozrośniętym, tymi sklepami z ogumieniem samochodowym equus polonus mechanicus szarżowała na Turka polska husaria, ratowała Wiedeń, król Jan podgolony berło dzierżył, wąsa sumił, brew marszczył, a wszystko namalowane sprejami graficiarskimi, krzywawe tu i ówdzie, jak i cały ten kraj, jak i cała Polska, bo tu, na tym skrawku krakowskiej ziemi, objawiła się Polska jako całość.

      2. Mamon

      I w tym całym burdelu stał, wyobraźcie sobie, wiedźmin Geralt i łapał stopa.

      Oczy ci się zrobiły jak mandarynki, patrzysz – i nie wierzysz: Geralt. Długie, białe włosy, skórzany wiedźmiński strój i nawet klinga miecza za ramieniem, tylko klaczy Płotki nigdzie nie było widać, no ale pewnie właśnie dlatego Geralt stopem podróżował, że Płotki nie było. Tylko jakiś taki grubawy był, trochę za gruby na Geralta i trochę za niski, właściwie to bardziej przypominał krasnoluda niż porządnego wiedźmina. Patrzył na drogę krajową numer siedem równie smutnymi, skacowanymi oczami jak twoje i wyciągał w górę kciuk bez specjalnej nadziei.

      Dałeś po hamulcach.

      Otworzyłeś okno.

      – Geralt! – krzyknąłeś. – Wsiadaj!

      Geralt, który już od dłuższej chwili patrzył na ciebie z wiarą, nadzieją i lekką konsternacją, wskoczył do twojej vectry. Ruszyłeś. Wiadukt z Janem iii został w tyle. Wiedźmin tak walił przetrawionym alkoholem, że poczułeś się jak na imprezie w korytarzu akademika.

      – Ja chędożę – powiedział wiedźmin Geralt – już myślałem, że nikt się nie zatrzyma. Cześć. Jestem Gerard. Mamon. Gerard Mamon.

      – Paweł – przedstawiłeś się. – Halloween?

      – Proszę? – wzrok Gerarda-Geralta wydał ci się dość błędny. – A, nie, nie Helloween. W rzyci mam Helloween. Ja – wskazał sam na siebie kciukiem – miałem zjazd. Zjazd miłośników prozy Andrzeja Sapkowskiego, wiesz. W Krakowie był.

      – No i co – zagadnąłeś – wszyscy się przebrali za Geraltów z Rivii?

      – No tak – nieco posmutniał. – Wszyscy. A laski za Yennefer. Nikogo, wiesz, innego nie było. Żadnych Jaskrów, żadnych wampirów Regisów. Żadnych, wiesz, Boholtów.

      Ale zaraz odsmutniał i uśmiechnął się do ciebie szeroko uśmiechem ewidentnego wariata.

      – Ale, wiesz, za to mamy dzięki temu dużo zajefajnych, wiesz, eliksirów. Eliksirów, wiesz – mrugnął błędnym okiem.

      – Jakich eliksirów? – spytałeś.

      Zaczęło ci się rozjaśniać.

      – No – odpowiedział – jak to jakich. Wiedźmińskich eliksirów. Co ty, Sagi nie czytałeś?

      Słowo „saga” wypowiedział w taki sposób, że nie miałeś wątpliwości, czy zaczyna się wielką literą, czy nie.

      – Czytałem – odpowiedziałeś.

      – No. – Pokiwał głową Gerard. – No, to wiesz, że każdy wiedźmin ma swoje eliksiry. Wiedźmińskie.

      – Aha. – Pokiwałeś głową ty. – Wiedźmińskie eliksiry. Jasne. I co one robią?

      – Ooo – rozruszał się Gerard i zaczął wiercić na siedzeniu – różnie, wiesz. Każdy wiedźmin na zjazd przywiózł swoje. No i się, wiesz, powymienialiśmy. Tymi eliksirami. I teraz – zachichotał, trochę ci się ten jego chichot nie spodobał, bo chichotał jak wariat – mam dużo różnych eliksirów. Od różnych wiedźminów. Hihi.

      – Tak? – spytałeś głupawo, bo o co miałeś spytać.

      – No – odpowiedział.

      Dopiero teraz zorientowałeś się, że trzyma w ręku zielony wojskowy plecak, znany ci z licealnych lat jako kostka. Na kostce wiedźmin Gerard wypisane miał nazwy zespołów. No, Paweł, czegóż to on mógł słuchać, jak myślisz: Samael, na przykład, My Dying Bride, Death, a wszystkie napisy wiernie odtworzoną oryginalną czcionką. Morbid Angel tam był, Paradise Lost, ale i klasyka: Black Sabbath, King Diamond i inni. Polskę reprezentował zespół Kat. I wielki napis polska pośrodku kostki wpisany w krzyż celtycki. „Mój Boże – pomyślałeś