spokoju, w którą można było wpełznąć i próbować przeczekać to całe wariactwo. Pijąc, oczywiście. Jak wszyscy inni. Ogień walczy z ogniem.
*
No, ale teraz masz kaca i stoisz w korku na Siódemkę, w stronę Warszawy, przy Cmentarzu Rakowickim, jedziesz na spotkanie, które ma odmienić twoje życie i otwierasz okno, żeby odetchnąć mocniej tym zapachem stearyny, a w radiu – wiadomości: Rosja szaleje, na wschodzie Ukrainy wojna, Ławrow przebąkuje coś o korytarzu do Kaliningradu, wszystko mu jedno, mówi, czy przez Polskę, czy przez Litwę, nato, mówi Ławrow, samo ma zdecydować, jemu rawno, a poza tym Pribałtyka w strachu, bo rosyjskie samoloty im latają po przestrzeni powietrznej jak chcą. Widzisz swoje odbicie w lusterku, widzisz swoje skacowane oczy, mrugasz więc sam do siebie, żeby dodać sobie animuszu.
*
„Siódemka, Siódemka – myślisz – szós polskich królowa, droga, która jest kręgosłupem polskiego państwa, Polski wiślanej, bo ta odrzana to zupełnie inna historia”.
Tamto to polska kolonia. A tutaj, wzdłuż Siódemki, Siódemeczki, rozwlekła swoje ciało Polska, ta Polska, the Polska, ten projekt, prodżekt, prodżekt Polska, który kilka razy nie wypalił, a teraz jest znów odpalony i terkocze, działa jakoś, pyr-pyr, pyr-pyr, zbiera się jakoś do kupy, próbuje się na nowo określić, a Siódemka jest jego osią przeprowadzoną od Gdańska przez Warszawę po Kraków i góry, przez sam jego środek, rozcina ziemię, z której ta Polska wypływała, które są jej esencją, które nadają jej kształt i ton, bo to rzeczywistość przy Siódemce nadaje ton reszcie kraju, bo to Siódemka to polskie centrum, a reszta to peryferia, choć sama Siódemka to peryferium do kwadratu, hej, Siódemka, Siódemka.
Siódemka, jak syn siódmy siódmego syna, siedem dni tygodnia, siedem sumeryjskich demonów, siedem kolorów tęczy, siedem wzgórz Rzymu i Drugiego Rzymu, siedem starożytnych mórz, siedem niebios, siedem gór i siedem rzek, siedem bram piekieł, siedem pieczęci, siedem głów Bestii i siedem rogów Baranka, siedem cudów świata i siedem grzechów głównych.
*
Światła się niby zmieniają, czerwone–żółte–zielone, ale ruch taki, jakby zmieniały się tylko dla żartu, bo raz na jakiś czas, owszem, zapali się zielone, ale ruszasz się do przodu o długość dwóch, może trzech samochodów, możesz więc popodziwiać sobie szyldy i reklamy po lewej stronie szosy, o, proszę bardzo, na przykład coś takiego: cukiernia solarium, ot tak, rzucone ci w twarz, bez żadnego wyjaśnienia i nie masz zielonego pojęcia, czy to połączone siły cukierni i solarium tworzą w ten sposób zupełnie nową jakości na rynku usług, czy cukiernia nosi nazwę „Solarium”, czy też solarium, być może, kto wie, nosi nazwę „Cukiernia”.
Na cukierni solarium jakaś patriotyczna dusza wywiesiła polski sztandar, mimo że Święto Zmarłych to nie święto narodowe. Ale dusza wywiesiła, i to taki z orłem, tak więc powiewał teraz dumnie polski sztandar nad żarówo-różowym napisem cukiernia solarium na pomarańczowym tle.
*
W sumie dobrze, że powiewał, bo gdzie miał powiewać, to przecież polski small business napędza pkb, napędza gospodarkę tego państwa, to jemu Rzeczpospolita zawdzięcza swoją współczesną kondycję, to małe i średnie przedsiębiorstwa są tym, co tworzy Polskę, to właśnie one, stworzone przez tak pogardzanych drobnych cwaniaczków i dorobkiewiczów z najntisów, sprawiają, że Polska jako tako działa – myślałeś – to właśnie oni, ci kolesie handlujący przy użyciu łóżek polowych skarpetkami, papierosami i niemiecką chemią są prawdziwymi ojcami założycielami tego kraju, a nie Mieszko i czy Bolesław Chrobry.
To ich nazwiska, a nie królów, Kościuszków i generałów, o których nikt i tak nic nie wie, powinniśmy przytwierdzać do obrzępolonych ścian naszych ulic. Zresztą – lepiej by tam pasowały. Bo jak wygląda tabliczka z napisem „ul. Bolesława Chrobrego” na otynkowanej pastelowym barankiem ścianie domku-bliźniaka otoczonego powyginanym w pseudobarok betonowym płotem seryjnej produkcji, do tego tabliczka z wizerunkiem wilczura i napisem „pies zły, teściowa jeszcze gorsza”? Albo tabliczka z napisem „Ul. Jagiellońska” na rozpieprzonej do szczętu kamienicy, której mieszkańcy nadal szczają i srają do jednego sracza na całe piętro i grzeją węglem z piwnicy, modląc się do Jezusa Chrystusa, żeby dach nie zawalił się już tej zimy. Kamienicy, przed którą rozciąga się blade klepisko z jakimiś dwiema nieokreślonymi budami z blachy, w której gnieżdżą się dwa samochody zajumane z Niemiec, czekające na przebicie numerów. A trójeczka i golf czwóreczka? A? Albo wielki napis „osiedle tysiąclecia chrztu polski” wymalowany wielkimi, kolorowymi kobyłami na czteropiętrowym bloku, świeżo otynkowanego na seledyn ze wstawkami ciepłych brązów, pod którego ścianami w wytartej trawie robią się błotniste kałuże przemieszane w koktajl z popękanymi płytami chodnikowymi i jakąś żul-ławką, na której odbywa się picie ciepłego piwa w puszkach ze sklepu Żabka zlokalizowanego w ceglanej i nieotynkowanej dobudówce przyłączonej do bloku w szalonych latach dziewięćdziesiątych? Przecież to wszystko wygląda jak żarty, jak robienie sobie jaj.
Do tego wszystkiego pasują ulice z zupełnie innymi nazwami, na przykład, „Handlarzy spod dworca zoo w Berlinie”, albo „Obrońców blaszanych szczęk pod Pałacem Kultury w Warszawie”. Albo „ul. Badylarzy”, „ul. Pionierów Prywaciarstwa Polskiego”. Ewentualnie „pl. Właścicieli Kantorów” czy „al. Wypożyczalni Wideo Hollywood”. To są prawdziwi Ojcowie Ojczyzny. I nad tym wszystkim powinny wisieć flagi narodowe. Czemu nie, tak powinno być.
*
Przełączasz na kolejną stację, talk show, prowadzący analizuje reklamy puszczane w radiu, i wychodzi mu, że najczęściej pojawiają się w Polsce reklamy środków na niestrawność, na zgagę, wzdęcia i tak dalej. Na dowód prowadzący każe realizatorowi, do którego mówi per Misiek, puścić przykładową reklamę, i Misiek puszcza: „kiedy jesteś cała wzdęta, w brzuchu gra orkiestra dęta”. Chichoczesz, Paweł, i zapalasz sobie papieroska, tak, palisz w samochodzie, a co, co to za nowa moda niepalenia w samochodzie, od tego są drzewka zapachowe, żeby pachniały bardziej, niż śmierdzą papierosy, a tymczasem realizator Misiek, niczym na skrzydłach niesiony, puszcza kolejną reklamę: „Gdy w jelitach gromadzą się gazy” – śpiewa jakiś baryton – „trudno być donżuanem bez skazy”, a potem kolejną: „To ostatnia ma zgaga” – tym razem na nutę Ostatniej niedzieli – „jutro się rozstaniemy, jutro się rozejdziemy na wieczny czas. Choćbym nawet zeżarł sto kurczaków, zgagi miał nie będę – już to wiem”. Tu następuje dramatyczna przerwa, po czym wokalista podejmuje znów, głosem jeszcze bardziej dramatycznym, wywołującym ciarki na plecach: „Bo ja mam mój Zgagigast, on stworzony jest dla mnie, zgago precz idź ode mnie na wieczny czas”.
*
Pić ci się, Paweł, chciało na tym kacu, pić ci się chciało i już sobie wyobrażałeś jak to zaraz zjedziesz na stację benzynową i kupisz sobie ice tea, bo ice tea na kaca to jest cudowna sprawa, jedna z lepszych rzeczy, które Ameryka dała światu, nektar Południa, rednecki, pity na werandach na bujanych fotelach, winchester na kolanach, szklanki z lodowatą ice tea w dłoniach. Albo woda mineralna średnio gazowana, o, woda mineralna średnio gazowana nawet lepsza, ale w tym momencie zauważyłeś plastikową butelkę turlającą się pod siedzeniem pasażera. Plastikowa butelka miała napis Dr Pepper, do tego do połowy pełna. Bądź pusta, wiadomo, ale w sytuacji, w której ją zobaczyłeś, spragniony, sterany życiem – jednak pełna. Bo Dr Pepper to kolejna z cudownych rzeczy dana światu przez Amerykę, o, szczególnie zimny, a jeśli tak wala się na podłodze od kilku dni to pewnie jest zimny, w końcu zima idzie, zimno jest.
Odkręciłeś butelkę, patrząc uważnie, by w nikogo nie wjechać. Wziąłeś wielkiego łyka. I się zdziwiłeś.
Chwilę potrwało, zanim do twoich skacowanych synaps dotarło, że oto wlałeś w gardło porządny łyk Doktora Peppera zmieszanego z wódką.
– O kurwa – jęknąłeś.