Józef Hen

Powrót do bezsennych nocy. Dzienniki


Скачать книгу

      POWRÓT DO BEZSENNYCH NOCY

      Copyright © by Józef Hen 2016

      Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

      Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik-Słocińska

      Zdjęcie na okładce: © Maciej Hen

      Redakcja: Krystyna Borowiecka-Strug

      Korekta: Aneta Iwan, Iwona Wyrwisz

      ISBN: 978-83-7999-832-6

      WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

      Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

      tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

      e-mail: [email protected]

      www.soniadraga.pl

      www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

      E-wydanie 2016

      Skład wersji elektronicznej:

      konwersja.virtualo.pl

      TAK, POWRÓT do bezsennych nocy. Nie da się ukryć. I stąd te zapiski. Nie będzie powieści, nie będzie opowiadań, ale są bezsenne noce, są kartki wydarte z notesu i jest długopis. Bez strachów…

      TRZEBA DOJŚĆ do dziewięćdziesiątki, żeby nauczyć się wreszcie mówić „nie!”, odmawiać, czasem tak, by nikogo nie dotknąć, wykręcać się, kłamać. Nadesłano mi program uroczystości wręczania laurów Regionalnej Izby Gospodarczej w Zabrzu. Nazajutrz zaproszenie na mszę (koncelebruje arcybiskup) i kolędowanie.

      STYCZEŃ, 2014. Wczoraj niepokój o Ewę: miała lecieć z Berlina do Bostonu, stamtąd już autokarem do Dartmouth. Ale czy poleci? Bo w Stanach niebywałe mrozy, w Nowym Jorku śnieżyca, są ofiary w ludziach, loty odwołane. Komórka Ewy nie odpowiada. Pocieszałem jej Tatę, że w Bostonie może być łagodniejszy klimat, jest wpływ oceanu.

      I oto rano mail od Ewy: „Doleciałam. Teraz czekam na autokar”. (Tam jest środek nocy). Leciała, jak się okazuje, z Amsterdamu, gdzie jej komórka, z kartą wykupioną na Niemcy, nie działała. I tak to dziecko, „Cudusiem” zwane, zostało globtroterem (po polsku: „obieżyświat”).

      WIADOMOŚĆ z W.A.B., że w Turcji ma się ukazać antologia noweli polskiej, chcą w nią włączyć moje Szóste, najmłodsze – czy ja się zgadzam? No pewnie, że się zgadzam. Po turecku jeszcze nic mojego nie było, do mojej statystyki tłumaczeń przybywa jeszcze jeden język.

      Kiedy powiedziałem Nice, mojej siostrzenicy, która dzwoniła z Krety, że Szóste, najmłodsze ukaże się po turecku, była szczerze zdumiona. Dla Greków Turcy to wciąż barbarzyńcy. (Są między nimi i barbarzyńcy, ale znajdzie się takich i w Grecji, i wszędzie indziej). Opowiedziałem Nice, że kilkadziesiąt lat temu popijałem na jakimś przyjęciu z tureckim tłumaczem Quo vadis. Był mi wdzięczny, kiedy nauczyłem go przyrządzać „harcerzyka”, przyda mu się dla zakamuflowania alkoholu w soku owocowym.

      (Ten tekst skrobnąłem na pokaz, pod kamerę, bo pani Ogrodowska, która robi filmik dla RIG w Zabrzu, koniecznie chciała mieć ujęcie, jak piszę wiecznym piórem – podobno to ewenement).

      SPOTKANIE ze stowarzyszeniem „Dzieci Holokaustu”. Sala pełna, chyba z osiemdziesiąt osób. „Dzieci” wszystkie po siedemdziesiątce i wszystkie z wyższym wykształceniem. Proponuję, że najpierw coś przeczytam – może to wzbudzi dyskusję. Sprzeciwów nie ma.

      Zaczynam od krótkiej Nikaragui, potem Szóste, najmłodsze. I tu czuje się zaskoczenie, ale i zainteresowanie, odbiór żywy, czasem repliki w dialogu wywołują śmiech (na przykład, kiedy major Chazin pyta Żenię Chitrowa o jakieś jego powiedzenie: „– To Szekspir? – Nie wiem, może ja sam”).

      Czy czułość majora Chazina dla małej Goebbelsówny ich nie gorszy? Nie, „dziecko to dziecko”, odzywa się ktoś z widowni, przy ogólnej aprobacie. Taka opinia – tych właśnie ludzi, którzy jako dzieci przeszli przez piekło – to może być coś szczególnie poruszającego. Głos zabiera kobieta, o której wspominam w Nie boję się bezsennych nocy, siostra właściciela wypożyczalni książek „Parnas” na Nowolipiu, który wyraźnie dbał o to, żebym nie czytał byle czego, moja książka to jedyny ślad jego istnienia. Ona często wraca do fragmentu o nim i zawsze ze wzruszeniem.

      Inna pani, okrągła na buzi: „Jestem siostrą Bogdana Wojdowskiego. Czy pan go znał?”. „Byliśmy zaprzyjaźnieni”. Trochę o tym, jak mnie poufnie uświadamiał, co się dzieje we „Współczesności”, w której miał etat, wspominam o artykule początkującego wtedy poety, który odmawiał Leśmianowi i Tuwimowi prawa do nazywania się polskimi poetami. Inna pani, o wyglądzie takim, że chyba gładko przeszła przez Holokaust (matka Żydówka, ale ojciec „Aryjczyk”), porusza kilka drażliwych zagadnień, między innymi pyta, jak się układały w naszej kamienicy stosunki z rodzinami chrześcijańskimi, czy bywaliśmy u siebie? Opowiadam o zażyłości z Krzyżewskimi z czwartego piętra. I o dwóch współpracujących z ojcem technikach budowlanych, Dobrzańskim i Wysockim, dla których, kiedy mieli przyjść, by przedstawić plany instalacji wodociągowych, mama szykowała to, co lubili: śledzika z cebulką i rybę faszerowaną. Pod wódkę, oczywiście, ale bez przesady, trzeba było pracować. Przypominam, że w kręgu „Ziemiańskiej”, „Wiadomości Literackich” tego podziału nie było, żaden wybitny autor nie gardził Szyfmanem czy Grydzewskim, żadna aktorka – Tuwimem. Co nie odnosi się, rzecz prosta, do prasy endeckiej czy faszyzującej.

      Dostałem kwiaty i tom wspomnień Dzieci Holokaustu mówią.

      Ta pani „o wyglądzie więcej niż dobrym” zaofiarowała się, że odwiezie mnie do domu. Jest fizykiem, współpracowała z profesorem Sugarem. Kiedy dowiedziała się od matki, że jej ojca, Polaka, zabił inny Polak, powiedziała sobie: „Odtąd jestem Żydówką”. Jej córka (a może wnuczka?) jest zainteresowana korzeniami żydowskimi. (Odkryć, że należy się do plemienia, które cztery tysiące lat temu ułożyło Dekalog, to, tak się domyślam, nie byle co, budzi ciekawość).

      PRZED CHWILĄ dzwoniła Madzia, która akurat przebywa we Wrocławiu: cieszy się, że zdecydowałem się w końcu, namówiony przez pana Tadeusza Donocika, prezesa Regionalnej Izby Gospodarczej, jechać do Zabrza na uroczystość przyznania mi „Lauru z Diamentem”. Miała do mnie żal, że się wymiguję, ale chyba rozumie, że każde takie spotkanie wymaga ode mnie dobrej formy. Madzia zapytuje, czy pamiętam nazwisko tego ministra, który po transformacji powiedział, że najlepszą polityką przemysłową jest nie mieć żadnej polityki. Tak wygłupiali się fundamentaliści „niewidzialnej ręki rynku”. Owszem, pamiętam go – i od razu go wtedy skreśliłem. I widać nie tylko ja, skoro minęło dwadzieścia z górą lat i nic o nim nie słychać.

      Przyszło mi na myśl, że tę wypowiedź, credo niejako, mógłby mój Zastępca przytoczyć uroczej Wróżbiarce w zamierzonej przeze mnie powieści. A Dziewczyna na to: „To bardzo dobre dla mnie! Nic nie będzie zaplanowane, nie wiadomo, co ta niewidzialna ręka wyczyni, trzeba będzie przybiec do wróżbiarki, żeby wyczytała w kartach, co nas czeka”.

      (I myślałem też, że w Zabrzu może komuś przyjść do głowy, żeby zaśpiewać laureatowi „Sto lat”. A potem, że chociaż to, jak mówią, „piękny wiek”, ale przecież te „sto lat” już niezadługo. I pomyślałem też (co rzadko mi się na ten temat zdarza), że nieuchronność śmierci, matematyczne ograniczenie życia, ten wyrok – z zawieszeniem tylko – to bardzo niesympatyczna perspektywa. Łatwiej się godzimy na śmierć w bitwie, w wypadku czy od kuli bandyckiej, nawet od nieuleczalnej choroby, niż na to zgaśnięcie nieuchronne, bo dopełniła się liczba.

      PRZYJEŻDŻA PO MNIE pan Pyz (z żoną), zawozi mnie do synagogi. Mam być taką świecką ozdobą spotkania duchownych różnych religii. (Ostatnio taka rola przypadła podobno Julii Hartwig). Sala zapełniona. Zajmuje się mną