wspaniały Wieczór trzech króli w reżyserii Bronisława Dąbrowskiego, z Tadeuszem Kondratem (ojcem Marka) jako Chudogębą, z Bardinim jako Tobiaszem Czkawką – co to była za para!…
Poznałem profesora Mariana Zembalę, dyrektora Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu, który przejął po Zbigniewie Relidze.
Jurek pomógł zanieść dyplom i „laur” do pokoju. Kwiaty są dla Doroty.
TYM RAZEM W PRZEDZIALE żadnego Japończyka nie ma. Czytam wywiad w „Gazecie Prawnej” z Pawłem Huelle, wydał nową powieść Śpiewaj ogrody – to cytat, wyjaśnia, z Rilkego (masz ci los: jestem chyba jedynym literatem w Polsce, który napisał coś krytycznego o Rilkem) – powieść jest o Wagnerze, i tu lęk, że Paweł będzie go apoteozował, ale nie, potępia go, tak jak – pisze – potępiał jego ciężkie, pragermańskie utwory Tomasz Mann.
„POLITYKA” BEZ LUDWIKA I PASSENTA, za to znakomity, gniewny zarazem, tekst Jacka Żakowskiego Obóz Wielkiego Kłamstwa, o książce Resortowe dzieci, w której opluwa się znaczące osoby niechętne PiS-owi. Są dziećmi aktywistów partyjnych, czasem wnukami, a zdarzało się, że wredna matka była nauczycielką rosyjskiego… Bestseller!… Do „Szkła kontaktowego” kilka wściekłych telefonów, na ogół dzwonią starcy: dzieci ubeków nami rządzą, są w sądach, w prokuraturze, a powinni (jako potomstwo tamtych) wisieć. Czyli to jest taka upragniona rzeczywistość, jaką fundowali sobie, wraz z korzyściami, moczarowcy: dzieci tych, którzy im nie odpowiadają, nie mają żadnych praw. Pod spodem rasizm i antysemityzm, ale nawet ci wściekli wiedzą, że słowa „Żyd” lepiej nie używać, jeden z telefonujących mówi o „Izraelitach” – jak to się popierają, jacy solidarni.
Przed południem pani Maryna Szöllösi, która zamierza mnie rzeźbić. Przynosi w prezencie popiersie Stanisława Augusta (bardzo młodzieńczy, pełen wdzięku), więc coś o mnie wie. Obfotografowuje mi głowę, centymetr po centymetrze. Dostaję od niej promocyjną broszurę, na okładce głowa pięknej dziewczyny. „Kto to jest?”. „Moja prababka”. Na odwrocie obraz przedstawiający uroczą dziesięciolatkę. „A to kto?”. „Moja wnuczka Ewa”. Pani Maryna jest z wykształcenia biologiem, wykładała nawet, i to we Francji, ale tam właśnie malarka i rzeźbiarka wzięły w niej w końcu górę.
KILKA DNI TEMU telefon z Krakowa, dzwoni pan Joachim Russek z Fundacji Judaica, omawia ze mną spotkanie poświęcone mojej pracy dla filmu, może na początku lutego. (Zapowiadają syberyjski mróz; co prawda ja najgorszy mróz odczuwałem na Kozaczyźnie, na stepach nad Donem – trzydzieści stopni przy ostrym wichrze, przenikającym nawet przez gruby kożuch i walonki). Chcą uwzględnić moją przygodę reżyserską, wyświetlą Perły i dukaty. A później, już beze mnie, pójdzie Don Gabriel, a także – i tu niespodzianka – Rancho Teras. Protestuję: to nie mój scenariusz, miałem umowę na dialogi, ale i tak Wadim (Berestowski) kręcił, co chciał. Pan Russek się śmieje: „Panie Józefie, oglądałem to niedawno, świetnie się ogląda!”. To prawda, że film miał rekordową publiczność, Wadim umiał trafić do „ludu”, Bitwę o Kozi Dwór kręcił z pełnym przekonaniem według poetyki filmu niemego, nieme kino to było prawdziwe kino, stamtąd ściągał gagi, okazały się nieśmiertelne.
Maja skarży się, że w jej sklepie, takiej troszkę pieczarze, okropnie zimno. Ma na sobie spodnie, kilka swetrów, kurtkę, na kurtce futro. Tyle warstw! „Wyobrażasz sobie – mówię – jaki to może być świetny striptiz?!”. Maja wybucha śmiechem. Mam wrażenie, że od tego śmiechu zrobiło jej się cieplej. Może zrzuciła futro…
Szukaliśmy z Madzią na półce z zapomnianymi książkami czegoś o Chinach i natrafiliśmy, ku uciesze Madzi, na… Odkrycie Indii. Autor: Jawaharlal Nehru. (Przekład: Stanisław Majewski, Kazimierz Rapaczyński). Skarb! Madzia się zaczytała, potem podrzuciła mi na jeden dzień książkę, bo coś dla mnie znalazła. Zapisałem.
Jedna z legend o wedyjskich bogach – pisze Nehru – The Dight of Moon, opisuje stworzenie kobiety. „Na początku, gdy Twasztri chciał stworzyć kobietę, okazało się, że wyczerpał wszystkie materiały na stworzenie mężczyzny i nie pozostało już nic stałego. (…) Wziął tedy kolistość księżyca i wklęsłość fal, giętkość bluszczu, drżenie traw, smukłość trzciny, puch kwiatu, lekkość liścia, okrągłość trąby słonia, spojrzenie łani, spoistość pszczelego roju, figlarną wesołość promieni słonecznych, łzawość chmur, niestałość wiatru, trwożliwość zająca, próżność pawia, miękkość piersi papuziej, twardość diamentu, słodycz miodu, okrucieństwo tygrysa, żar ognia, chłód śniegu, gadatliwość kraski, kukanie kokili, fałszywość czapli, wierność czakrawaki, i zamieszawszy to wszystko razem, stworzył kobietę i dał mężczyźnie”.
Wszystko tu jest, wszystkie nasze heroiny, wszystkie Telimeny i Maryle, Izabele i Oleńki, i Hajduczki, i Pretty Woman, i Kochanica Francuza. Miałem ochotę coś podkreślić, uwypuklić – zderzenia miękkości z twardością, słodyczy z okrucieństwem, fałszywości z wiernością, ale skoro nie podkreślił tego Nehru, skoro dla niego te wszystkie zderzenia są naturalne, oczywiste, to i mnie nie wolno tego robić – każdy, czytając to, westchnie po swojemu.
DZIŚ DZIEŃ ULGOWY – w podwójnym sensie: po pierwsze, nikt nie będzie nachodził; po wtóre – pracowałem wczoraj cały dzień nad felietonem dla „Pro Medico”, napisałem, wysłałem do pani Ogrodowskiej (która kręciła u mnie w domu film wyświetlany później podczas uroczystości w Zabrzu), otrzymałem odpowiedź: „Czytałam jednym tchem” – i czuję ulgę. Zatytułowałem felieton: Wyznania niesfornego pacjenta. Żeby usprawiedliwić tę „niesforność”, opowiedziałem, jak w 1950 roku komendant wojskowego sanatorium w Kudowie chciał mnie od razu odesłać do domu, bo wygrałem turniej pingpongowy – z nim w finale. Przespał się z tym jednak, nazajutrz zmienił zdanie i mogłem nadal korzystać z biczów wodnych o sile pięciu atmosfer. Być może, dla pani Ogrodowskiej są tam pewne nowe, a raczej stare, zapomniane dziś informacje. Kto na przykład pamięta dziś o Rodzinie Thibault noblisty Rogera Martin du Garda (mieszkali w Maisons-Laffite!), o tym, że jest w tym cyklu tom Dzień przyjęć doktora Thibault? Czy ktoś, nawet z medyków, pamięta o książkach Stefana Pollatschka (Doktor Berghof przyjmuje między 1. a 2.) i o Cytadeli Cronina? Nie wspomniałem w tym felietonie o Korczaku, może dlatego, że jego związki z medycyną są znane.
W NIEDZIELĘ U MADZI NA OBIEDZIE z panem Erykiem. Nieoczekiwany komplement: „Arystokracja pana lubi”. „Ledóchowski?…” (z którym pan Eryk się przyjaźni). „Tak, ale i Lubomirska. Za Króla”. Miała powiedzieć, że do połowy książki myślała, że narrator, Gaston Fabre, to postać autentyczna.
Dzwonił Różewicz. Chciał się podzielić pewną nie byle jaką satysfakcją: ukazał się tom jego wierszy po chińsku, w enklawie Macao. A więc te wiersze Różewicza, tak tkwiące w polskiej rzeczywistości, w polskich dramatach, jeszcze raz potwierdziły swoją uniwersalność, może się nimi przejąć i czytelnik chiński, odnaleźć w nich swój własny n i e p o k ó j. Każdy, kogo nazywamy człowiekiem – Chińczyk, Serb czy Anglik, czy czarnoskóry Amerykanin – może być czytelnikiem Różewicza, jeśli w ogóle czyta.
NIC MNIE TAK W KRAKOWIE nie rozśmieszyło (a był to śmiech żałosny), jak to, że sprzedawczynie bajgli mają kasy fiskalne. Koniec rynkowego romantyzmu! Nie wiedziałbym o tym, gdyby nie to, że w torebce z bajglem znalazłem kwitek. Obok kiosku mężczyzna na wózku, bez nóg, wpatrywał się w bajgle tęsknym wzrokiem. Spytałem: „Chce pan bajgla?”. „Chcę. Z serem”. Jego „dziękuję” było na szczęście bez wylewności. Przez telefon do Madzi: „Popatrz, jak łatwo być dobrym. Wystarczy złoty sześćdziesiąt”.
(A może