Józef Hen

Powrót do bezsennych nocy. Dzienniki


Скачать книгу

jest całkowita fikcja. Najważniejsze instytucje gospodarcze i banki okazały się dziećmi we mgle”.

      Dopisuję: „Zapomniano, że eksperci to tylko ludzie. Omylni. Mogą być przekupni. A czasem po prostu głupi”.

      „Z jakiegoś powodu – mówi pesymistycznie nastrojony pan Król, a może tylko widzący świat rzeczywisty – selekcja do polityki jest negatywna, pewnie dlatego, że lubimy wybierać ludzi takich jak my sami. A potem dostajemy od nich to, czego nieświadomie pragniemy – dawkę środka usypiającego…”.

      Kiedy Sroczyński mówi, że to, co się stało na Bałutach i w pegeerach, ta nędza, to dlatego, że zabrakło  e m p a t i i,  Król upiera się:  w y o b r a ź n i.  Ale czasem, moim zdaniem, to jest to samo: bez wyobraźni nie ma empatii.

      Może jeszcze jako puenta coś z Króla: „Wie pan, myśmy w opozycji też mieli swoje złe charaktery, tylko wspólny wróg jakoś to maskował”.

      Może warto przypomnieć, co pisałem wtedy, znalazło się to w księdze trzeciej Nie boję się bezsennych nocy:

      „ROAD poprze chyba teraz Wałęsę. Na pewno w tym sensie przemówi Mazowiecki, żeby ratować kraj przed ośmieszeniem i zagładą polityczną”.

      Przerywam pisanie, pędzę do Iskier po korektę Nowolipia. Przynajmniej to.

      Więc Lech Wałęsa jest prezydentem. Naród pośpieszył do urn, żeby powstrzymać maniaka z Peru. Wałęsa, podochocony (…): „A nie mówiłem, że będzie 70-80 procent? Mówiłem o finale – nie o eliminacjach”. Jednak trzy i pół miliona wyborców oddało głos na Tymińskiego i gdyby frekwencja w dogrywce nie przekroczyła 25%, Tymiński zostałby prezydentem.

      Garstka ludzi oświeconych, dobrych (niekoniecznie intelektualistów) poczuła się osierocona i bezdomna. Skupia się wokół Mazowieckiego, by bronić pewnych drogich sobie wartości, ważnych zresztą w ogóle dla życia narodu, dla uchronienia go przed całkowitą degradacją. „Wybrałem go – mówi o Mazowieckim w wywiadzie dla ‘Elle’ Wałęsa – bo jest flegmatyczny, trzeba było premiera, który by nic nie robił”. Tak prezydent elekt podsumował ogromną robotę – nie zawsze szczęśliwą, ale zawsze istotną – której dokonał Mazowiecki.

      ZAJMUJĄC SIĘ Z KONIECZNOŚCI swoim dniem powszednim, odczytałem w sobie uczucie, któremu dałem wyraz w notatce:

      „Egoizm. Wymuszony. Przez życie. Przez sam fakt, że żyjesz, że istniejesz, jesteś obleczony w ciało, działające jak maszyna z wymaganiami: trzeba nalewać paliwo, oliwić, smarować, chronić od wilgoci, od szkodliwej temperatury, odetkać rurę wydechową.

      Córka źle się czuje, syn ma kłopoty, Rena na cmentarzu – a ja  m u s z ę  zajmować się sobą. Nie ma ucieczki. Chyba że gdzieś na pustynię, pokutować jako Słupnik. Ale to też byłby egoizm (co wyśledził w Ojcu Sergiuszu hrabia Lew Tołstoj). I bardzo wymyślny”.

      MAIL OD KOBIETY, która usiłuje tłumaczyć niektóre moje opowiadania na rosyjski. Inesa Melnytchenko. Nazwisko co się zowie ukraińskie. A imię? Kochanki Lenina, Inesy Armand, nauczycielki z Longjumeau. Strasznie ta Polska jest etnicznie poplątana. Wpisywałem do laptopa kontakt z lubelską dziennikarką: Ewą Hadrian. Co za nazwisko! Wydaje mi się, że żadne społeczeństwo europejskie nie może pochwalić się taką różnorodnością w nazwiskach jak polskie. Nie licząc szlacheckich z końcówką na „ski” (i z tą samą końcówką żydowskich: Warszawski, Białostocki, Krakowski etc.), z dodatkiem herbów, lub same herby, przezwiska chłopskie, czasem zabawne, czasem obraźliwe, nazwiska od uprawianych zawodów – to w całej Europie, szczególnie w Niemczech i w angielszczyźnie, ptaki i w ogóle zwierzęta (Wrona, Kruk, Wróbel, Jastrząb, Lisy, Wilki itp.), nazwiska ukraińskie, białoruskie, góralskie, kaszubskie, śląskie, czeskie, węgierskie, rumuńskie, tureckie, włoskie (Nardelli, Bacciarelli, Framboli, Lardelli, Semadeni itp.), no i niemieckie, od czasów mieszczańskich z XV wieku, aż do naszych, całe rody – Estreicherów, Koenigów, Stuhrów, Lothów, Gebethnerów i Wolffów, Rydlów, Szmidtów, od razu przychodzi mi na myśl Staff, Berent, Brueckner, Kolberg, Gloger, Linde, rody kupieckie i rzemieślnicze, pierwsze z brzegu nazwiska: Mann, Kern, Brun, Spiess – można się zabawić w grę: kto wyliczy więcej. Młody Wokulski pracuje w sklepie Mincla, piwo popija się tam u Hopfera, powieść Dołęgi-Mostowicza nosi tytuł: Bracia Dalcz i spółka.

      Wracam do tłumaczki. Pani Melnytchenko zaczęła od tego, że przełożyła na jakiś konkurs portalowy noweletkę Ona. Napisałem ją w 1955 roku, jeszcze przed rewizytą w Samarkandzie, wydrukował ją tygodnik „Świat”. To o tym opowiadaniu powiedział mi Andrzej Wirth, wtedy pracujący w „Nowej Kulturze”: „Napisałeś o Alicji?”. Bo okazało się, że Alicja (później żona Jeremiego Przybory) myła włosy naftą, ale nie walcząc o czystość, jak w Samarkandzie Rena, lecz dla połysku. Tłumaczka odniosła na portalu sukces, 11 głosów było „blestiaszcze!”, wywiązała się polemika w sprawie używania zaimków osobowych – po polsku nie zawsze są potrzebne, inaczej po rosyjsku, w czasie przeszłym. Wszystko jest w porządku – przeważały głosy – rytmika jest zachowana. Ale kiedy to się dzieje? Gdzie? Młodzi Rosjanie już nie wiedzą, jak to było w czasie wojny. Ktoś sięgnął do życiorysu autora, podał dane – Azja Środkowa, aha – dziękuję.

      „OLIMPIADA PUTINA” – tak o olimpiadzie zimowej w Soczi, na którą poszły podobno miliardy – pisano w naszej prasie, od centrowej „GW” do prawicowej. Ale teraz, kiedy Polska zdobyła już cztery złote medale, głosy krytyki cichną, dobry ten Putin, zorganizował zimowe igrzyska nareszcie dla naszych. Dla Tuska – „prawdziwym Polakom” na złość. Bo akurat, kiedy pan prezes wygłaszał przemówienie programowe, polski łyżwiarz zdobywa złoty medal (wyprzedzając Holendra o cztery centymetry!) i nikt nie zwraca uwagi na socjalno-kulturalny program Kaczyńskiego: będzie się wspierać tylko patriotyczną sztukę, żadnych „degeneracji”.

      Te gadki o „degeneracji” coś mi z przeszłości przypominają – wolę nie powiedzieć kogo i co.

      KAŻDA OKAZJA JEST DOBRA, żeby dowalić Ruskim. Zapowiadają w prasie, że w TVP wyświetli się dokument o Eugeniuszu Bodo: Za winy niepopełnione. „Ale nie kariera aktora jest tematem tego filmu – po wybuchu wojny Bodo podzielił los tysięcy Polaków, którzy wpadli w sowieckie ręce – w październiku 1943 aktor zmarł w łagrze”. Otóż Bodo nie podzielił „losu tysięcy Polaków” – gdyby dzielił ich los, toby przeżył, w październiku 1943 nie byłby w łagrze, ale bawiłby zapewne żołnierzy armii Andersa w Palestynie. Bodo został aresztowany jako  S z w a j c a r  (Eugeniusz Junod) i to właśnie wtedy, kiedy po traktacie Sikorski – Majski Polaków wypuszczano z więzień i łagrów. Zwrócił się nawet do ambasady polskiej, wtedy w Kujbyszewie, z prośbą o interwencję, w odpowiedzi przysłano mu… kwestionariusz do wypełnienia. A wystarczyłby telefon do Gromyki lub Mołotowa z informacją, że aresztowano wybitnego polskiego aktora. Podejrzewam, że urzędnik ambasady, do którego trafiła prośba Boda, nie chciał interweniować, dla niego to był „kolaborant”, jeździł z zespołem Warsa z koncertami po całym Związku Radzieckim, prowadził konferansjerkę po rosyjsku (znał język z przedwojennego łódzkiego gimnazjum). Rosjanie aresztowali go tuż przed najazdem niemieckim, kiedy złożył podanie o zezwolenie na wyjazd do Szwajcarii. Ten paszport, którego mu zazdroszczono, zgubił go: zaistniało, jak twierdziła sowiecka prokuratura, „prawdopodobieństwo”, że był szpiegiem. Znał nie tylko rosyjski, ale i niemiecki, i francuski. Kto go tego nauczył? Rosyjski muzyk, który przez pewien czas siedział z nim w jednej celi w Butyrkach („Junod, prawda?”), opowiadał, że Bodo był całkowicie załamany, bez chęci do życia. Ale autor notatki pojęcia nie ma o tamtym czasie, o tym, jak zginął Bodo; dla niego – „dzielił los wszystkich