Józef Hen

Powrót do bezsennych nocy. Dzienniki


Скачать книгу

to – no proszę, bardzo mi przyjemnie. Nie wiedziałem, co mnie czeka. „Nie podobało mi się – powiedziała. – Bo dlaczego ona do niego nie przyjeżdża?” Kobieta nie powinna nawalać.

      Przypomniałem sobie teraz, że kiedyś spytała mnie: „Jedziesz do Czech? To przywieź mi rzęsy”. Po co ci sztuczne rzęsy, pomyślałem, przecież jesteś piękna. Ale przywiozłem.

      Kiedy w „Honoratce” opowiedziałem o filmie, który oglądałem z Hanką Iżykowską, Ewa, nie wiedzieć czemu, zrobiła mi awanturę. Wygląda na to, krzyczała, używając mocnego słownictwa, że do kina ciągnę Hankę, a z nią iść się wstydzę. „Idziemy!” – zdecydowałem z miejsca. Pamiętam: to była Prawda Clouzota, z Brigitte Bardot. W kinie, w otaczających nas rzędach wciąż na nią popatrywano – zupełnie jakby Bardotka oglądała własny film. Było coś jeszcze, o czym ci widzowie nie wiedzieli: że na ekranie rozgrywała się do pewnego stopnia jej własna historia. I Ewa miała w oczach łzy.

      DWIE NOCE TEMU, już nad ranem, śniła mi się dziewczyna, z którą początkowo sprzeczaliśmy się, potem uśmiechnęła się, coraz milsi stawaliśmy się dla siebie, schodzimy po jakichś schodach, trzymając się za dłonie, oboje odczuwaliśmy to samo: że nie wolno nam się zgubić, chcemy być ze sobą, żadnych pocałunków, żadnych dotyków, tylko świadomość, że dobrze nam obok siebie – budzę się pod kołdrą – a gdzie ona? Jeszcze przez chwilę ta dziewczyna istnieje, dziwne, że to był sen, że nigdy już jej nie zobaczę. A może jednak…?

      MADZIA POLECI DO STANÓW zaproszona przez własną córkę. Wypełniała kwestionariusz, żeby dostać amerykańską wizę. Czy zamierza być prostytutką? Nie zamierza. A handlować żywym towarem? A obalić rząd amerykański? Prowadzić akcję terrorystyczną?

      Dostała (przez Internet) potwierdzenie przyjęcia kwestionariusza.

      Z ŁODZI DZWONI PANI PRODUCENTKA, ma organizować nagranie filmiku o mnie dla TVP2. Pytam o honorarium. To ją „zaskakuje”. Mówi: „Bez honorarium”. „Bez honorarium nie ma pracy”. Pyta: ile? Mówię ile.

      Nazajutrz dzwoni pani reżyser, przedstawia się. Nie mają pieniędzy, mój występ byłby dla nich „zaszczytem” itd. Może mi odstąpić swoje wynagrodzenie. „Nie będę pani ograbiał z wynagrodzenia”. Uległem. Jesteśmy umówieni na najbliższy poniedziałek.

      W poniedziałek zwala się ekipa: siedem osób. Będzie się kręcić w domu, w pokoju Reny, bo na dworze, jak początkowo planowaliśmy, deszcz i zimno. Nieźle to idzie. Pani producentka zadowolona. Wchodzi ze mną do mojego pokoju, siedzi w fotelu – może dobrze ją usposobiło, że wygodny – zapewnia, że „gratyfikacja” będzie, i to taka, jaką wymieniłem. Zrozumiała, że brak honorarium wytwarza zadziwiającą sytuację: siedem osób bierze udział w realizacji filmiku, każda za pieniądze, i tylko autor, ten, o którym film się robi, dla którego wypowiedzi tu przyszli, ma pracować nieodpłatnie. (Dopisek: żadne pieniądze nigdy nie wpłynęły).

      W „FAKTACH PO FAKTACH” pan Piotr Marciniak przyciska posła Karola Karskiego (profesora, jak się okazuje), jaki jest jego stosunek do słów księdza Małkowskiego, że w pałacu „namiestnikowskim” (tej nazwy ksiądz użył) zamieszkał Szatan i on go stamtąd egzorcyzmami wygoni i popędzi do piekła. Pan Karski wił się, żeby jakoś od odpowiedzi się wykręcić, PiS za te słowa nie odpowiada, w partii są ludzie o różnych poglądach. (Ale czy opętanie można nazwać „poglądem”?). Pan Marciniak pokazuje fragment wściekłego przemówienia posłanki Pawłowicz (też profesor, a jakże!) zakończonego okrzykiem: „Krzyżyk na drogę – i do piekła!”. Czy ktoś ją w partii za to potępił?

      Andrzej Celiński uważa, ża Małkowski zwariował. (Zauważyłem jego opętanie już 25 lat temu, w 1989, kiedy oglądałem w telewizji jego występ). Celiński przypomniał, że konkordat z 1925 roku nakazywał biskupom przysięgać lojalność wobec prezydenta państwa.

      (Tę notatkę, bardzo skróconą, bo nie chcę się dać wciągnąć w politykierskie targowisko, wpisuję po raz drugi, bo pierwszy wpis nagle mi zniknął. Sprawka Szatana! Jest po stronie księdza Małkowskiego! Nie dziwota. Są z jednego bractwa).

      O DZIESIĄTEJ RANO dzwonił Uchański: „Tadeusz zmarł”. Tadeusz? Który? „Różewicz”. Nic tego nie zapowiadało, mówię, niedawno rozmawialiśmy, cieszył się z wyjścia tomu wierszy po chińsku… Co prawda, dodaję, w tym wieku wszystkiego można się spodziewać. Na to Wiesław: „No właśnie. Nie forsuj się!”.

      Miałem do Tadeusza dzwonić, bo redagując Dziennika ciąg dalszy, wciąż natrafiałem na nasze rozmowy. Namawiał mnie do napisania pogodnej książki: „wykorzystaj swoje cudowne poczucie humoru”. Skreśliłem dla książki to „cudowne”, ale teraz, po jego śmierci, myślę, że powinienem je przywrócić. Skoro tak się wyraził, niech to po nim zostanie.

      DZISIAJ „WYBORCZA” uczciła go należycie – cała pierwsza strona jest jego: duży portret, a pod spodem okolicznościowa notka Tadeusza Sobolewskiego. I chce mi się powiedzieć: „No widzisz, chyba jesteś zadowolony”. Wciąż takie wrażenie, że można z nim porozmawiać, on tę gazetę przegląda i choć nieraz krytyczny, tym razem aprobuje.

      Podczas promocji książki Krystyny Kolińskiej powiedziałem komuś, że odczuwam to tak, jakby Różewicz zrobił mi kawał. Planowaliśmy jakieś krótkie spotkanie w Konstancinie, zwykle to wyglądało tak, że ja przyjeżdżałem na kilka godzin, rozmawialiśmy do obiadu, który on zjadał w swojej „jedenastce” samotnie. (Ostatnio ujawnił, że to nie na skutek przypisywanego mu „pustelnictwa” czy niechęci do ludzi, tylko dlatego, że jedząc, czasem się zachłystuje i nie chce nikogo narażać na taki przykry widok).

      Dzwonił pan Fogler, prezes ZAiKS-u, chciałby, żebym napisał coś o Różewiczu, trochę jakby w imieniu stowarzyszenia. Odmówiłem. Nie jestem w stanie. Nie wydusiłbym z siebie nic tak z dnia na dzień. Pamiętam, jak Giedroyc prosił mnie, kiedy wracałem do kraju, żebym namówił Andrzejewskiego do napisania wspomnienia o Marku Hłasce. Andrzejewski odmówił. „Powiedz mu, że o miłości się nie pisze”. Różewicz nie był moją „miłością”, oczywiście, ale był przyjacielem, prawdziwym, bodaj jedynym z moich literackich rówieśników, i dlatego tak trudno o nim pisać, brak dystansu, chłodnego zastanowienia…

      NIE ODNOTOWAŁEM – na skutek kawału, który zrobił mi Różewicz – że zmuszony przez Mirka Chojeckiego miałem wziąć udział w otwarciu festiwalu filmowego „Żydowskie motywy” i wygłosić, wraz z Andrzejem Wajdą (jak co roku), przewidzianą formułę. Madzia miała tego dnia stawić się rano w konsulacie amerykańskim. Wstałem o siódmej, na wszelki wypadek, żeby w razie czego ją obudzić. Telefonuję – niepotrzebnie, jest już na nogach. Urzędniczka w konsulacie poinformowała ją, że wiza została przyznana (na dziesięć lat!), Madzia zostawia paszport. „A gdzie mieszka córka?”. „Studiuje w Dartmouth”. „Ja tam studiowałam!” – wykrzykuje uradowana urzędniczka. Nagłe poczucie bliskości.

      Po szóstej przyjeżdża po mnie taksówką wolontariuszka, ta sama co przed rokiem, młodziutka Martyna Kowalewska. Jedziemy do Muzeum Historii Żydów, tam odbędzie się ceremonia otwarcia. Wajda już jest, chodzi o lasce, przy nim Krystyna Zachwatowicz, która mądrze przy nim czuwa. Wajda jest honorowym gościem festiwalu (jak ja przed rokiem). Powinien więc coś okolicznościowego powiedzieć, na przykład o motywach żydowskich w jego filmach. Skąd się wzięły. „Andrzej – mówię – powiedz, że istnienie takich motywów jest w twoich filmach naturalne, bo to część naszej historii”. Tak, na to pani Krystyna, nie tłumacz się, powiedz po prostu to.

      Wprowadzają nas na scenę, jesteśmy pod ostrzałem fotografów. Wajda zabiera głos, mówi swobodnie, głowa jasna. Potem, kiedy wolontariusze ustawiają się do zdjęcia,