pieśni pochodzenia hiszpańskiego, mówili językiem „ladino”, w Holandii, w Turcji, w południowej Europie, we Francji i na Bałkanach wyróżniali się nazwiskami latynoskimi.
Czasy są podłe, wraca szowinizm, rasizm, nienawiść, także na tle religijnym, a tu nagle zdarzyło się coś, co rozświetla historię – po pięciuset latach gorzkiej pamięci (w jakimś sensie jak „nad wodami Babilonu”). Dramatyczna pieśń Koł Nidre, odśpiewywana w wieczór Sądnego Dnia, będzie już tylko uroczystą pamiątką dawnego poczucia krzywdy.
JAN KULMA PRZYSŁAŁ MI przez panią Małgosię Berwid swoje wspomnienia: Dykteryjki przedśmiertne. Lekko napisane, ale i tak widać, że książka śmiała, chwilami drastyczna, prawdomówna. Dla mnie rewelacyjna, bo nigdy nie podejrzewałem, że przedwojenne harcerstwo polskie skłaniało się ku faszyzmowi, że okupacyjne „Szare Szeregi” podlegały nie Armii Krajowej, ale narodowcom, nie uznawały rządów Londynu. I co teraz z Kamieniami na szaniec?…
Powołał się p. Kulma na to, że przytoczyłem gdzieś wypowiedź mędrca o „dobrym sąsiedzie”. Ach, to z Miszny – wyjaśniam mu przez telefon – „szochen tow” – ale gdzie ja tego użyłem? W Pingpongiście – przypomina Madzia.
W „Dużym Formacie” rozmowa z Jennifer Teege, która niedawno, mając lat 38, dowiedziała się, że jest wnuczką… Amona Götha, komendanta obozu w Płaszowie. Matka przed nią to ukrywała, oddała ją do sierocińca, rzadko ją odwiedzała. Kiedy miała już siedem lat, jakieś małżeństwo niemieckie ją adoptowało, nie wiedząc, czyją jest wnuczką. Bo Jennifer jest Mulatką, rysy ma europejskie, znajduje w sobie podobieństwo do swojego nordyckiego dziadka, ale skórę ma ciemną. Pewne sprawy, powiązania – jak w opowiadaniu Szóste, najmłodsze. Tyle że moja „Ruth” wiedziała, czyją jest córką: Goebbelsa. Ale ten romans matki Jennifer z nigeryjskim studentem w roku 1965 – jakie to charakterystyczne. Matka wyrzekła się dziecka, korzystając z niemieckiego prawa, że skoro od razu musi iść do pracy, nie może się nim zajmować. Przypuszczam, że bardzo chodziło tej matce o to, żeby nie pokazywać się z czarnoskórym dzieckiem, bękartem…
Jennifer zwierza się, że wiadomość o dziadku mordercy i sadyście (który czuł się oczywiście niewinny, działał jako patriota, przed zarzuceniem mu pętli na szyję wykrzyczał „Heil Hitler!”), więc ta informacja wywołała w niej depresję. Po dwóch latach jej przyjaciółka we Francji, Żydówka, której rodzice pochodzili z Polski, namówiła ją na wspólną podróż do Izraela. Nikt jej tam nie wypominał pochodzenia. Przyjmowano ją z przyjaźnią: wnuczka hitlerowskiego zbrodniarza rasisty Mulatką! – ależ to odwet naszych czasów.
Ciekawa jest gorzka uwaga Jennifer, że kiedy jej „ojciec” (to znaczy człowiek, który ją adoptował) dowiedział się od niej o Göcie, zaczął sprawdzać, ile naprawdę osób zabił. Jakby to, że zabił o kilkaset osób mniej, miało jakieś znaczenie.
U IRKI KOWALIK kolacja dla sześciu osób. Z dwóch powodów: bo Irka przeprowadziła się piętro wyżej i to trzeba oblać, a także uczcić dziewięćdziesięcioletniego profesora Janusza Szajewskiego, toksykologa, który wciąż pracuje. Warto podzielić się myślą, jakie to szczęście móc rozmawiać z inteligentnymi, oczytanymi i zarazem życzliwymi ludźmi, którym nawet to, że są profesorami, nie zamąciło inteligencji.
I profesor Juszczyk (z którym widziałem się przedtem w Mariotcie, przyjechał z Poznania) i profesor Szajewski (u Irki) zwierzali się ze swoich ostatnich lektur. Pan Juszczyk, że czyta ponownie pewne ważne książki, a to dlatego, że pierwszy raz po nie sięgnął za wcześnie, miał lat dwanaście i na pewno ich nie zrozumiał. Przeczytał ostatnio całego Babla i całego Stendhala. Pan Szajewski – odwrotnie: „Babla nie lubię”. „Dlaczego?”. „Bo to takie krwawe, ludzie okrutni”. „Ale to prawda”. „Wie pan, co ja teraz czytam? Alicję w Krainie Czarów”. Cytuje kawałek po angielsku i dodaje: „To nieprzetłumaczalne”. A jakie świetne są książki dla panienek! Czytał Tajemniczy ogród – cudowne! (Madzia, kiedy jej to powtórzyłem, potwierdza: cudowne!). A pani Szajewska (Barbara) wykrzykuje: „I Ania z Zielonego Wzgórza!”. Irka zaleca im Pingpongistę, nie znają tego – to nie dla panienek, ale może warto przeczytać.
Opowiadam o rewelacjach, które wyczytałem w książce Sylwii Frołow o Dzierżyńskim. Nie wiedziałem, że rodzony brat Feliksa mieszkał przed wojną w Polsce, pracował w ministerstwie. Pan Szajewski na to: „Znałem go”. Daje mi swoje wspomnienia.
Podczytuję to teraz. I natrafiam na epizod o Janie Dzierżyńskim. Pracował na dość wysokim stanowisku w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, był lubiany i szanowany. (Nie było więc w przedwojennej Polsce szpiegomanii, którą przyniosła okupacja, a oficjalnie upowszechniła się w roku 1948, kiedy Bierut, może pod presją Berii, wezwał do „szczujności”). Kilkunastoletni Januszek Szajewski poznał pana Dzierżyńskiego, bo jego ciotka pracowała w tym samym ministerstwie, a on lubił ją odwiedzać.
Szajewski to nowe nazwisko w tej rodzinie, przedtem było inne, bardzo dziwne: Zmorzysko, nadane kilkaset lat temu, kiedy przodkom udało się uniknąć śmierci od morowego powietrza. Ale tata, patriotycznie i powstańczo usposobiony, przedostał się w 1914 roku do Galicji, zaciągnął się do Strzelca, potem był w Legionach. Otóż Piłsudski rozkazał, by wszyscy legioniści z zaboru rosyjskiego zmienili nazwiska i mieli dokumenty austriackie, to ich uchroni w razie dostania się do niewoli od oskarżenia o dezercję, o zdradę i od kary śmierci.
SPOTKAŁEM SIĘ W KAWIARNI „W biegu café” z panią Olą Szarłat. Chciała porozmawiać o środowisku literackim w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. (Trzeba dodać, na wszelki wypadek, „ubiegłego wieku”). Ktoś jej powiedział o „słodkich latach sześćdziesiątych”. Jakie „słodkie”?! (Chyba tylko dla nowych pretendentów do laurów i do SPATiF-u z pokolenia „Współczesności”). Przypatrzmy się. 1963 – likwidacja „Nowej Kultury” i „Przeglądu Kulturalnego”; 1964 – List 34 i represje władz; 1966 – usunięcie z partii Kołakowskiego; usunięcie lub odejście z partii kilkunastu wybitnych pisarzy. I cały czas gomułkizm, moczaryzm, rasizm, awantura z usunięciem ze sceny Dziadów w reżyserii Dejmka, zmuszanie do emigracji, Marzec 1968, Sierpień 1968 (bratnia interwencja w Czechosłowacji). „Słodkie lata”?
POSŁANKA BEATA KEMPA w Tarnowie, w pięknej Sali Lustrzanej. „Zniszczę gender” – taką rzuca poselską obietnicę. Ktoś z sali: „A co pani powie o prezydencie Komorowskim? On się na hrabiego robi, a czytałem w gazecie, że jego dziadek Osip Szczykunowicz z żydowskiej rodziny, co polskich hrabiów Komorowskich zamordowali i przywłaszczyli sobie nazwisko, herby, majątek i ten sygnet, co on nosi! Żydowski!”.
(Czy ktoś z obecnych zreflektował się, że ten opętaniec nie boi się tak mówić, wie, że nic mu nie grozi, że Żydzi się nie zemszczą, nie „rządzą”, można powtarzać każdą podłość, każdy idiotyzm?)
A co na to pani Kempa? Nic. Kiedy uczestnik w swetrze domaga się odpowiedzi, ona opędza się: „Innym razem”. Taka zuchwała w Sejmie, tak śmiało atakuje premiera Tuska, zapowiada „zniszczenie gender”, a tu, wobec opętanego nienawiścią warchoła zabrakło jej odwagi. Czemu nie powiedziała: „Wygaduje pan brednie!”, czemu nie potępiła powtarzania idiotyzmów? Przecież ona wie, że to idiotyzmy! Ale to idiotyzmy wymierzone w t a m t ą stronę, jej nie szkodzą – tak jej się wydaje, chociaż naprawdę szkodzą.
Po ciepłym liściku od profesora Łagowskiego, który odzywa się na przesłany przez wydawnictwo tom wywiadów Wiem, co mówię, list w sprawie tej samej książki od Ireneusza Kani. Przeczytał „właściwie jednym tchem, trudno się było oderwać…”. I dalej: „Znakomita, piękna i mądra książka,