na przelew itd. Od razu poczułem się pewniej. Jedziemy na Kazimierz, do Centrum Kultury Żydowskiej. Jest trochę czasu. Do pokoju z kilkoma stołami zawalonymi papierzyskami, w którym urzęduje pani Weronika, młoda dziewczyna, schodzą się ludzie, którzy chcą się przywitać – jest pan Ireneusz Kania (okazuje się, że nie dostał tomu wywiadów – moja wina), jest profesor Jerzy Vetulani, nadchodzi jego syn (nic mojego nie czytał, mówi ojciec, ale natrafił na wywiad Donaty Subbotko i miał powiedzieć: „ Tato, muszę tego pana poznać”), jest Andrzej Kurz i mężczyzna, który przedstawił się: „Faron”. (– Ach, pamiętam, pisał pan o Uniłowskim! Był przez pewien czas ministrem kultury). Będzie ciekawa publiczność. Wśród widzów odkrywam profesora Bronisława Łagowskiego. Pojawiła się pani Ola Surdykowska z WL, zajmie się sprzedażą Nikt nie woła. No i wreszcie jest pan Tadeusz Lubelski, wykłada na uniwersytecie historię filmu. To on poprowadzi dzisiejsze spotkanie.
Dobrze nam się z panem Lubelskim rozmawiało. Zaczął od Nowolipia, ale nie tyle o mnie pytał, ile o „formację”. Nie udało się jednak abstrahować od rozwoju dziecka, które w pewnym momencie poczuło, że czymś się różni od kolegów. (…) Pytanie: dlaczego zająłem się Montaigne’em, Boyem, Stanisławem Augustem (dorzuciłem: i Jagiełłą!), tak – zgodził się pan Lubelski, Jagiełłą też, Królewskie sny. – Bo ci wielcy Polacy byli szkalowani, obrzucani oszczerstwami, poczułem, że mogę być obrońcą, kimś, kto powie prawdę. Inaczej z Montaigne’em: on mojej pomocy nie potrzebował. To polska inteligencja potrzebowała jego.
(Brawa). Opowieść o tym, jak w księgarni „Maspero”, w roku 1969, dostałem od Gallimarda dwie grube książki o Montaigne’u: Thibaudeta i Friedricha, i to one przyczyniły się do tego, że postanowiłem o nim pisać. Jak zwykle opowieść o tym, jak doszło do filmu Nikt nie woła. Czy to prawda, że chciałem reżyserować Więźnia i jasnowłosą – dlaczego do tego nie doszło? „Zaczekajmy – powiedział pełen dobrych chęci wiceminister Zaorski. – Zobaczymy, skąd wiatr wieje”. No i wiadomo, skąd powiał. O tym, jakie trudności miała książka Toast, która nie mogła się ukazać, chociaż film według niej (Prawo i pięść) już kręcono. I o tym, jak podczas uroczystości w Belwederze, w roku1965, podeszła do mnie wszechmocna w wydawnictwach pani Zatorska, kiedy zobaczyła, że dostaję order. Pomyślała, że muszę być na górze dobrze widziany, ona nie znała właściwie systemu, w którym szalała, nie wiedziała, że jest to despotyzm łagodzony przez bałagan. Od jej parafy zależało wydanie książki! „Ach – wzdychała – ile lat się znamy!… Tylko nie mówcie o tym mężowi”.
Pokaz komedyjki Perły i dukaty. Siadam i ja, żeby to obejrzeć, lubię przypatrywać się Holoubkowi i Wiśniewskiej, Gucio zawsze bezbłędny, ale Ewa ma tu więcej do grania, wyśmienita.
W restauracji z panami Russkiem i Lubelskim. Pijemy czerwone wino. Ponad dwie godziny rozmowy. Obiecuję panu Lubelskiemu Bruliony profesora T. Wie o tej książce, wie, że chciał kręcić film Janusz Majewski. Jedyna książka, mówi, której nie ma.
Jestem nieludzko zmęczony, ale zasnąć wcale nie jest łatwo. W apartamencie zimno, kaloryfery ledwo-ledwo, bolą mnie plecy, wstaję, zażywam rutinoscorbin, naciągam sweter i w swetrze zasypiam.
Rano mam trochę czasu, wychodzę na miasto – trzeba zerknąć na Rynek, pustawo, nawet na Floriańskiej – luty to nie sezon. Dawny „Maurizio”, gdzie w grudniu 1946 roku piłem kawę z Ksawerym Pruszyńskim i jedliśmy marcello, już nie istnieje.
TRZY GODZINY w pociągu z Krakowa warto odnotować. Naprzeciw mnie siedział mężczyzna dobrze zbudowany, mocno szpakowaty, w czerwonej rozpiętej bluzie. Rozmawiał z kimś przez telefon, przeskakując z francuskiego na angielski i z powrotem. Po prawej ode mnie: młoda ładniutka dziewczyna, czarnowłosa, perkaty nosek, trzyma jakiś kolorowy kobiecy miesięcznik. Mężczyzna kończy rozmowę i zwraca się do mnie: „Dzień dobry. Jak się pan ma?”. „To jest takie How do you do?” – pytam. On: „Tego wymaga grzeczność. Jak kogoś spotykam, to się witam”. „Comment allez Vous?”. „Merci, monsieur, ça va”. „Prawidłowo – ocenia pasażer. – Pan jest profesorem?”. „Nie”. „Bo wygląda pan na profesora”. „Bo jestem dobrym aktorem”. (Dziewczyna uśmiechnęła się, odkłada miesięcznik). On opowiada o sobie, że jest robotnikiem, skończył tylko siedem klas, ale – dodaje z dumą – „jestem bibliofilem”. Mieszka we Francji, chyba jednak dużo wędrował po świecie, zmieniając zajęcia, bo zna angielski, rosyjski (całkiem nieźle), włoski. Rozmawiamy o książkach, ten pan rzeczywiście dużo wie, chociaż ja raz po raz muszę coś korygować (taki mam nieznośny charakter). W pewnej chwili, wspominając Monteskiusza, powiedział: „To siedemnasty wiek”. „Bardziej osiemnasty” – uściśliłem. „Siedemnasty” – upierał się. „Chce pan się założyć?”. Nie, odpowiada, przytaczając popularne powiedzenie, że przy zakładzie jeden jest oszustem, a drugi głupcem. Ja o tym, że w 1752 roku Stanisław Poniatowski spotkał w salonie pani Geoffrin, na rue Saint-Honoré, Monteskiusza, rozmawiał z nim. On: „To pan wie lepiej”. On, że nie lubi Stanisława Augusta. „A ja go kocham!”. Mówię o oszczerstwach szerzonych przez opozycję. On czytał teraz jego pamiętniki, w przekładzie polskim. „On nie był inteligentny”. Pamiętniki, tłumaczę, są opisem niemal reporterskim. Świetne obserwacje, sylwetki ludzkie. Minimum filozofii i idei. Dziewczyna: „Słucham panów zafascynowana”. Robotnik-bibliofil porusza sprawę Rękopisu znalezionego w Saragossie. Wie, że tłumaczył Edmund Chojecki, wylicza kolejne wydania. Film mu się nie podoba. No cóż, wolno mu. Ja o tym, że czytałem scenariusz Tadeusza Kwiatkowskiego. (Dziewczyna zaczyna się domyślać). On o Herlingu-Grudzińskim: że ożenił się z córką Ignazia Silone (że też zna to nazwisko!). „Nie, z córką Benedetta Croce”. On, który o Rosjanach, także dzisiejszych, mówi „bolszewicy”, wspomina coś o fizyku Weissbergu. „Weissberg-Cybulski”, uzupełniam.
Pytam: „Czy zna pan nazwisko Mérétik?”. Zna! „Wydał książkę Noc generała, o Jaruzelskim”. Opowiadam o obiedzie z panią Cybulską w Paryżu u Mérétików.
Według niego, Czechow został zesłany na Kamczatkę. Nie zesłany, prostuję, pojechał z własnej woli – na Sachalin. On na to przystaje. Kupił w Krakowie pierwsze wydanie Szymborskiej. Myślę teraz, że nie mając doktoratów, miewa jednak jakieś odczyty na uniwersytetach, jest zaprzyjaźniony z profesorem Trierem z Montpellier. Trochę rozmawialiśmy o Montaigne’u. Zdaje się, że dziewczyna (pani Ewa) domyśliła się, kim jestem. Kiedy znaleźliśmy się na peronie, ona: „Miło było pana poznać”. Oboje stwierdzamy, że ten pan jednak dużo wie: kiedy wymieniłem jako swoje wykształcenie wojenne „moje uniwersytety”, pokwitował: „Wielka książka Gorkiego”. Znał też Cronina, co nieczęsto dziś się zdarza. Pani Ewa podaje kartkę z numerem swojego telefonu. „Niech pan koniecznie mnie odwiedzi. Zapraszam na kawę”.
Mail od pana Krzysztofa Lisowskiego. Podobały mu się Perły i dukaty – lekki, dowcipny, miły filmik. Ale ma sprawę: miesięcznik „Kraków” chce zamieścić rozmowę ze mną. Pan Krzysztof przesyła mi pytania.
POWINIENEM CHYBA odnotować tu rozmowę z Marcinem Królem, którą przeprowadził w „Wyborczej” Grzegorz Sroczyński. Poświęconą nadziejom i złudzeniom transformacji w 1989. Marcin Król, przyciśnięty przez bezwzględnego rozmówcę, przyznaje: „GŁUPI BYLIŚMY”, i tak zatytułowany jest ten wywiad. Chciałbym go szerzej omówić, zacytować, także czasem irytację pana Sroczyńskiego („Coście, u diabła, zrobili z pegeerami; dlaczego kilkaset tysięcy osób skazano z dnia na dzień na nędzę?”). Noc miałem ciężką, wciąż pokasływałem, coś tam ssałem, zażyłem aspirynę – m.in. na ból w łopatce. Mogę tylko o sobie powiedzieć: j a n i e b y ł e m g ł u p i. Nie muszę bić się w piersi z powodu mojego ówczesnego stanowiska. (Czy to miało