Józef Hen

Powrót do bezsennych nocy. Dzienniki


Скачать книгу

się przekonać, że twierdzenie, iż „muzyka łagodzi obyczaje”, jest fałszem – muzyka występuje oddzielnie, a „obyczaje”, czyli bestialstwo i mord – oddzielnie.

      Chwilami, kiedy oglądałem ten film, siedząc obok Wajdy, który najwyraźniej był przejęty, drażniła mnie optymistyczna filozofia życiowa starej pianistki: „wszystko zależy od nas samych” – od nas samych? W państwie hitlerowskim? Łatwo demonstrować taki optymizm, kiedy przeżyło się więcej niż sto lat – no cóż, nie każdy może się tym pochwalić. Nie, mówię do pewnych osób, przekonaliśmy się podczas wojny, że nic nie zależy od nas, trzeba było po prostu mieć szczęście. W moim przypadku pomogłem szczęściu tym, że byłem pewny, iż pod okupacją niemiecką nie przeżyję, uciekałem od hitleryzmu, w tej ucieczce też mogłem zginąć, ale nie jako bezwolna ofiara, kilka razy uratowałem się cudem.

      Kiedy mieliśmy wygłosić formułę na zakończenie festiwalu, już w kinie „Muranów”, okazało się, że Wajdy nie będzie, zajęty. „Będzie pan solo” – powiedziała Magda Łazarkiewicz. Czyli muszę przed wygłoszeniem formuły zamknięcia coś bardziej osobistego powiedzieć, może nawet zabawić publiczność.

      Zacząłem od tego, że być może Wajdzie znudziło się moje towarzystwo, znamy się od 1954 roku, kiedy byłem na przedkolaudacyjnym pokazie Pokolenia w salce na Puławskiej. (Przy tej dacie – szmer na widowni, wielu obecnych urodziło się dużo później). Uprzedziłem, że w moim wieku ma się skłonność do dygresji, wszystko się z czymś kojarzy. Ale postaram się zdyscyplinować siebie. Zacząłem od wspomnienia, że tu obok, na nieistniejącej już ulicy Przejazd, było kino Fama, w którym odbywały się premiery filmów w języku żydowskim. Bilet kosztował siedemdziesiąt pięć groszy, więc nie był to zero ekran. Za rogiem, na Lesznie, było kino Riwiera, dalej znany z literatury bar „Central”, w którym Baszewis Singer jadał wątróbkę po żydowsku i czulent, kilka domów dalej gimnazjum Finkla, do którego przyjmowano łobuzów wyrzuconych z przyzwoitszych gimnazjów, w pobliżu Sądów kino Maska, w którym oglądałem niedozwolone dla młodzieży melodramaty. Siedzieliśmy na końcu sali, pod ścianą, w pobliżu zapasowych drzwi, bo a nuż pojawiłaby się „kontrol” i trzeba by było nas wypuścić; dalej szkoła rzemieślnicza imienia Konarskiego, w niedzielę w sali gimnastycznej wyświetlano kowbojskie filmy, jeszcze nieme, z Tomem Mixem i Kenem Maynardem, którego mądry biały koń nazywał się Tarzan, niektórzy chłopcy wisieli na drabinkach i w chwilach grozy krzyczeli: „Uważaj, z tyłu!” – i spadali z drabinek. „A skoro jesteśmy przy Sądach, to pozwolę sobie na prywatę: naprzeciw, na Lesznie 56, mieszkała Gina (szmer na widowni, czytelnicy Nowolipia, a pewnie byli tacy wśród publiczności, wiedzieli, o kogo chodzi). A po drugiej stronie tego domu było Nowolipie 53 i tam znajdowało się centrum świata.

      W MAJOWĄ NIEDZIELĘ z Madzią do hotelu Intercontinental na przyjęcie z okazji kolejnej rocznicy istnienia państwa Izrael. Jest kolejka do kontrolnej „bramki”, ale nie pozwalają mi stać w kolejce, wszyscy zgodnie proszą mnie na czoło („z wieku” – nie „z urzędu”).

      Wśród zaproszonych, obok tłumu dyplomatów, na ogół ci, którzy bywają na wszystkich tego rodzaju uroczystościach. Przy stoliku z nami pan Miedziński opowiada, bodaj po raz pierwszy, pewne szczegóły ze swoich przejść. Ja opowiadam o zadziwiającej dla mnie rozmowie z Joanną Szczepkowską w „Przeglądzie” – dowiedziała się niedawno, że jej babcia, Parandowska, była Żydówką. Nie wiedziała, że Helclówna, ze znanej lwowskiej rodziny, była pochodzenia żydowskiego? (A więc podczas okupacji była zagrożona; i matka Joasi, pani Roma, też była zagrożona; Parandowscy, pewnie na wszelki wypadek, opuścili Lwów, zamieszkali w jakiejś miejscowości w pobliżu Wisły, gdzie nic o nich nie wiedziano; pamiętam, że we wrześniu 1944 Rokossowski, może na prośbę Borejszy, wysłał po nich samolot, żeby ich sprowadzić do Lublina. Tak przynajmniej mówiono). Madzia przypomina, jak nasza przyjaciółka na Śląsku odkryła, że jej babcia jako Żydówka zginęła w Auschwitz i jak się ucieszyła, że ona sama nigdy nie miała ciągot antysemickich; ja mówię, że nawet „Matylda” znalazła sobie babcię Żydówkę. „Nie ma innych babć!” – konkluduję – i wszyscy wokół stolika wybuchamy śmiechem. Beztroskim. Bywają takie chwile…

      DZWONI GRZEGORZ MIECUGOW, chciałby rozmowy dla swojej niedzielnej audycji „Inny punkt widzenia”. Zgoda, ale chyba tym razem nie będziemy rozmawiali, jak kilka lat temu, o piłce nożnej. „Nie, o panu, o literaturze”. Umawiamy się na nagranie w TVN na Wiertniczej, przyślą samochód.

      Z MADZIĄ NA CZERSKIEJ, ma być panel z Ukraińcem, Białorusinem, Rosjaninem i Timothym Gartonem Ashem, a przede wszystkim ma być obecny  M i c h a i ł   C h o d o r k o w s k i,  do niedawna więzień łagru, teraz na wolności w Szwajcarii – odbierze laur „Człowieka Roku 2014” przyznany mu przez „Gazetę Wyborczą”. Która świętuje dwudziestopięciolecie istnienia. Prezydent Komorowski przypina wytypowanym dziennikarzom medale.

      W panelu pan Łucenko (były minister spraw wewnętrznych Ukrainy, którego wsadził do więzienia Janukowycz, a wyszedł, podobno, za staraniem Kwaśniewskiego), otóż ten były dygnitarz zaprezentował się jako fanatyczny ukraiński nacjonalista, Rosjanie to „barbarzyńcy” (wciąż powtarzał słowo „warwary”), bredził coś o granicach europejskich, że muszą być przesunięte na wschód, coraz dalej na wschód, a tam już „za Donbasem, zaczyna się Azja”.

      Potem rozmowa z Donatą Subbotko; domyśla się, jak przeżyłem śmierć Różewicza, przecież to ona, przypomina, cytowała w wywiadzie jego wiersz o mnie. Podchodzi Krzysztof Bobiński, komplementuje mnie za „ciekawą rozmowę” radiową. Dziękuję i dodaję: „Czasem cieszę się, że ktoś mnie nie czytał, bo dzięki temu wszystko, co mówię, brzmi dla niego świeżo”.

      Przedtem rozmowa z Drewnowskimi. O Różewiczu. Marysia pyta, czy rozmawiałem już z Różewiczową. Nie, nie śmiałem. Ona rozmawiała. „Tadeusz zmarł we śnie. Po prostu nie obudził się”. Madzia: „Idealna śmierć”. (Czy ja wiem?…). Byli z nim umówieni, mieli się spotkać w Konstancinie.

      Przed chwilą dzwoniłem do Różewiczów. Zdobyłem się na to. Numer znam na pamięć. Telefon odebrał syn. „Pan Kamil? – spytałem. – Dzień dobry. Hen”. A potem: „Chyba nie dziwiliście się państwo, że nie dzwoniłem. Wiadomo, że w takich sytuacjach, chociaż było mi ciężko, ale słowa tego nie oddają, wszystko brzmi schematycznie, banalnie”. Mówiłem, że czasem mi się wydawało, że „Tadeusz zrobił mi kawał”. „My odczuwamy tak samo. Zrobiła się dziura”. (W tym domu wszystko kręciło się wokół niego). Ja: „Dla mnie – prawdziwy przyjaciel, chociaż na odległość”. On: „Wiem”. (Przez cały czas miałem łzy w oczach i łzy chyba słychać było w moim głosie). Powiedziałem, że kiedy nazajutrz zobaczyłem „Wyborczą”, pomyślałem: „Tadeusz byłby zadowolony, że środowisko tak go uczciło”. „Myśmy też to tak odczuwali”. Słyszę ciche dzwonienie w liveboxie. „Ktoś się do mnie dobija”. Kamil: „Dziękuję za dobre słowo”.

      W dodatku kulturalnym „Dziennika Gazety Prawnej” ładny artykuł Jacka Wakara Pożegnanie Różewicza. Wakar pisze, że Różewicz lekceważył Nobla, nie zależało mu na nim. Myli się. Tadeusz chciał Nobla, uważał, że mu się należy, oczywiście demonstrował swój żal z humorem, to mogło wprowadzać w błąd. W moich notatkach ze spotkań i rozmów z Różewiczem jest tego kilka świadectw.

      PANI ANIA MARSZEWSKA, kierowniczka księgarni na Wiejskiej, wybiegła za próg, wołając: „Panie Józefie, niech pan tu wejdzie, pokażę panu coś!”. Okazuje się, że w książce o Jacku Kaczmarskim jest informacja, że kiedy był już ciężko chory, na stoliku obok łóżka, prócz leków, leżała cały czas jedna książka. Teraz wymowne spojrzenie pani Ani. Zgaduję: Nie