Józef Hen

Powrót do bezsennych nocy. Dzienniki


Скачать книгу

życzę? A czy ja wiem ile… I co to za wydawnictwo, ta „Tempora”? Maja odnajduje informację w Internecie: wydawnictwo poważne, jedno z czołowych. Mają własną sieć dystrybutorską; ale księgarnie padają, rynek ukraiński zalewany jest przez książki rosyjskie.

      Tłumaczem będzie Ihor Andruszczenko, bardzo podobno profesjonalny, tłumaczy też z kilku języków zachodnich.

      Pan Grzegorz Gauden, dyrektor naszego Instytutu Książki, potwierdza, że stan księgarstwa wygląda na Ukrainie katastrofalnie. (Ale nie na Krymie, mówi Madzia, w Symferopolu widziała na głównej ulicy cztery księgarnie. No tak, ale to przecież miasto zamieszkane przez Rosjan). „Wiadomość jest wspaniała! Postaramy się zorganizować promocje we Lwowie”. Obiecujemy sobie z Madzią, że wybierzemy się do Nawarii, za którą tak tęskniła Rena, i do Kozłowa, ukraińsko-polskiej wsi, w której mieszkałem, kiedy budowałem drogę Lwów – Kijów, najpierw u Makuchów, potem u Majbów. Czy są jakieś ślady ich rodzin? Czy ktoś mnie pamięta?

      Odlot od rzeczywistości, którego już się po sobie nie spodziewałem.

      W sobotę dotarłem na Saską Kępę do państwa Członkowskich, Anny i Andrzeja, zaproszony na domowy obiad, który sobie od kilku lat obiecywaliśmy. Kwiaciarnia w soboty koło mnie zamknięta, wziąłem więc ze sobą eleganckie wydanie Crimenu zamiast kwiatów dla pani Anny – utrafiłem, właśnie Crimenu nie mają. Poza tym mają prawie wszystko, łącznie z Nikt nie woła. Prócz mnie zaproszony jest pan Maciej Grabski, ojciec Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, którą często widuję w okolicach Alej Ujazdowskich i zawsze ślicznie się na powitanie uśmiecha. I jest jeszcze pani Magdalena Bajer, pracowity historyk.

      Najpierw szampan jako aperitif, na balkoniku, nad ogrodem, muskani przez słońce, do tego kanapeczki z czerwonym kawiorem. Podczas obiadu (ja z panem Członkowskim – wódkę pod śledzia i rybę po grecku) pamiętałem, że trzeba pozwolić mówić także pani Bajer (ma o czym). Żadnych tematów polityczno-partyjnych nie poruszaliśmy, z wyjątkiem tego, co się dzieje w prokuraturze, której rada uniewinniła właśnie sędziego z kary dyscyplinarnej; miał ją dostać za to, że uznał, iż swastyka nie jest znakiem nazistowskim, lecz „hinduskim znakiem miłości”.

      Pan Członkowski, lekarz, wykładowca, wie, ku mojej satysfakcji, kto to był profesor farmaceutyki Biniecki, wie o binazinie, tabletce przeciw nadciśnieniu, więc ja o uroczej Małgosi Binieckiej, także farmaceutce i wykładowczyni, i o tym, jak wychodziła za granicą za mąż za kolejnych Włochów, łudząc się, że tym razem będzie nareszcie szczęśliwa. Przy tym drugim spytałem ją, bodajże w Oborach: „I jak jest w małżeństwie?”. Westchnęła: „Nudno”.

      Do domu odwiózł mnie pan Maciej Grabski.

      TWIERDZIĆ, JAK PEWIEN ORDYNATOR SZPITALA, że własne sumienie jest ważniejsze niż ustawy – nazywało się kiedyś WARCHOLSTWEM. Na sumienie powoływał się rokoszanin Zebrzydowski, o swoim krystalicznym sumieniu perorował Diabeł Stadnicki – niszczyciele Rzeczypospolitej.

      TELEFONICZNA ROZMOWA z Ewą u Madzi, która wybiera się do Ameryki. Co ci przywieźć? – pyta Madzia. Krakowską suchą? – Nie, krupę i grzyby suszone. Więc ma być krupnik, symbol domowego ciepła. (Jest o tym mowa i w Dzienniku).

      Budzę Madzię o ósmej. O 12.45 ma samolot do Paryża. Po godzinie samolot do Bostonu. Przylot o dziewiątej wieczór (u nas trzecia w nocy). Ma już wykupiony bilet do Hanoveru (miasteczko przy Dartmouth). Jest pełna wigoru, energii. Umówiliśmy się, że nie będę na lotnisku. „Starik” pracuje.

      TRZEBA ODNOTOWAĆ, chociażby pobieżnie, sobotę w Ogrodzie Krasińskich, tzw. „Imieniny Jana Kochanowskiego”. Najpierw na stoisku W.A.B. podpisuję Błazna, Nowolipie, Nie boję się… i coś tam jeszcze. Uchański przyprowadza do mnie młodego człowieka – to pan Dalili, Tunezyjczyk, ma ze sobą komplet Przeciw diabłom i infamisom (później wydany jako Przypadki starościca Wolskiego, w serialu zaś – Rycerze i rabusie), pierwszą książeczkę dostał jeszcze na Saharze, od matki. Zafascynowały go rysunki Szancera. Odtąd te książeczki systematycznie zbierał. Podpisuję każdą.

      Obok mnie podpisuje Małgorzata Szpakowska. Będziemy oboje, także Uchański, na scence podczas panelu poświęconego Boyowi-Żeleńskiemu, który poprowadzi Tadeusz Nyczek. Za nami, oddzielnie, Janusz Tazbir z żoną.

      Z panią Szpakowską na ogół się zgadzamy, szczególnie kiedy ona podkreśla, że Boyowi chodziło – jako tłumaczowi i recenzentowi – o Polskę oświeceniową. Zwraca uwagę, że Boy gorzko pisze o kobietach. Ja wtrącam, że to zależało od tego, co akurat przeżywał. Kiedy porzuciła go Niusia Leszczyńska, w jego recenzjach kobiety wyglądały rzeczywiście nie najlepiej. Na przykład pisze o Lady Macbeth, że podczas gdy dla Macbetha korona oznaczała władzę, politykę, dla niej to była biżuteria. Opowiadam (który to już raz) o bardzo chyba osobistej recenzji z Nory Ibsena. „Przez osiem lat byłaś szczęśliwa”. „Zdawało mi się”. Boy: Jeśli przez osiem lat zdawało jej się, że jest szczęśliwa, to to nie byle co. I jeszcze o tym, że aby zdobyć trochę gotówki, Nora przetłumaczyła kilka powieści z francuskiego. Boy: „Oto tajemnica złych przekładów”.

      Recenzja z Tajemnicy lekarskiej Fodora. Streszcza wspaniałą sztukę – podoba się państwu, prawda? – i nagle czytamy: „Taką sztukę mógł napisać Fodor. Ale jej nie napisał”. Tym, co napisał, nie warto się zajmować.

      Kiedy Wiesław mówi o tym, że Boy nie lubił kina, nie chodził do kina – Słonimski uważał, że Boy nie rozumiał montażu filmowego – wtrącam, że to niezupełnie tak, nie chodził do kina z Krzywicką, chodził z żoną. Kino, zwierzał się, nie daje mu wypoczynku, bo angażuje to samo, co w pracy: siedzenie i oczy. Słonimski we wspomnieniach niezupełnie jest wiarygodny, napisał na przykład, że siedział w mieszkaniu Boyów na niewygodnym krześle projektowanym przez Wyspiańskiego, a wiadomo, że młodzi Żeleńscy sprzedali te krzesła komuś w Zakopanem. Wierzę – powiedziałem – że krzesło było niewygodne, ale nie każde niewygodne krzesło projektował Wyspiański.

      Lunął deszcz, ale publiczność nie uciekła, pojawił się nad głowami grzybiasty las parasolek, zrobiło się kolorowo.

      O Słówkach Wiesław, że sprzedano po wojnie osiemset tysięcy egzemplarzy. Ja o tym, że wysoko cenił je Różewicz, że Szymborska w liściku wyznała mi, że jest wielbicielką Boya. Pana Nyczka informuję, że występuje w Dzienniku ze swoją opinią o wierszach Szymborskiej (są lubiane, „bo coś się w nich dzieje”).

      W pałacu Rzeczypospolitej wystawa depozytów: wybór rękopisów chronionych przez Bibliotekę Narodową. Odkrywam, nie bez poruszenia, że jest mój MontaigneMój przyjaciel król. Z siedzącą, jak zazwyczaj w towarzystwie teatrolożki pani Ani, Julią Hartwig, trochę sobie plotkujemy, rozmawiamy o Ksawerym, jej niewygasłej miłości.

      Na czwartą dotarłem do stoiska Grupińskich („MG”), gdzie podpisuję Twarz Pokerzysty. Przychodzi pewna zażywna pani z przyjaciółką – mówi, że chce podpis dla mamy, mama starsza ode mnie o trzy lata, ma wszystkie moje książki, tylko Twarzy… nie ma; kiedyś, mówi pani, przyniosła mi butelkę. „Wilnianka!” – krzyknąłem. Tak, to ona, przy butelce była karteczka. Panie odchodzą i po kwadransie wracają z Milczącym między nami, gdzieś to tu sprzedają. Jakaś intelektualistka przygląda się okładce. „Romans z lat sześćdziesiątych – czyta. – Pan pisze romanse? Autor Montaigne’a?”. „To jest bardzo poważna książka” – bronię się. Pani odchodzi ze wzgardliwym uśmiechem. Nawiasem: zakochana w Montaigne’u panna de Gournay spróbowała napisać romans i nawet podarowała rękopis panu Michałowi.

      Do domu odwozi mnie pan Rafał Grupiński.

      Zbliża