nie muszę zaglądać do notesu. Jak było, tak było, ale fakt, że poznaliśmy się 68 lat temu, w Drukarni Narodowej w Krakowie, przypominam mu: ty robiłeś korektę „Odrodzenia”, ja trochę marniej – „Żołnierza Polskiego”. Pytam o Marysię. Jest w Warszawie, z nim. To dobrze.
SAMOLOT Z PARYŻA DO BOSTONU ma odlot opóźniony. „Zawiadom Ewę” – esemesuje Madzia. Ale Ewa, która czeka na mamę w Bostonie, beze mnie o tym wie: obserwuje na Internecie, co się dzieje z tym samolotem. Odleciał po osiemnastej. Nie będzie kłopotu z autobusem. O pół do drugiej SMS od Madzi: „Wylądowałam”. Mogę spać.
Nazajutrz zwycięski SMS: „Gotuję krupnik”.
Z Tel Awiwu dzwoni Ryszard Löw. Dzwoni, bo przejął się moim artykułem w „Wyborczej” o Boyu, napisanym na zamówienie pani Oli Klich, która redaguje „Magazyn Świąteczny”. Rozmawiamy z Ryśkiem prawie pół godziny. Mówi, że o Herlingu jest tego samego zdania co ja (w Dzienniku na nowy wiek).
Mam kłopoty z kwalifikowaniem tekstu do dalszego ciągu Dziennika. Co robić z pewnym bałwochwalczym wyznaniem czytelniczki z Kielc? I z entuzjastyczną opinią jej przyjaciółki polonistki o Nowolipiu? („…W życiu czegoś takiego nie czytałam”). Zakwalifikowałem powiedzenie pewnej pięćdziesięciolatki: „Jestem w panu zakochana”. Maciek namawia, żebym tych wypowiedzi nie cenzurował: „Daj!”. Nie, zjedzą mnie! Napiszą, jak to ktoś kiedyś zrobił, że wydałem książkę ku swojej chwale.
RANO, MIERZĄC CIŚNIENIE, oglądałem czwarty odcinek Życia Kamila Kuranta. To już o dorosłym Kamilu, bez rewelacyjnego małego Olafa Lubaszenki, teraz z Krzysztofem Pieczyńskim, który wciela się znakomicie w mieszkańca Wspólnego pokoju. Ten czwarty odcinek powstał w sposób dość osobliwy: napisałem go, adaptując opowiadanie, niewątpliwie autobiograficzne, Dzień rekruta, i korzystając – rzecz chyba rzadka w dziejach literatury, żeby autor kontynuował opowieść zmarłego autora na podstawie jego notatek: to nakreślony, bardzo lakonicznie, plan dalszego ciągu Dwudziestu lat życia. Na przykład: „Jadzia owocarka”. Uniłowski wiedział, jakie to wydarzenie, przeżył chyba romans z tą owocarką – ja musiałem się domyślić. „Śmierć ojca”. Zabity przez chłopów przy próbie kolejnego oszustwa. Przedtem ojciec w zakładzie dla umysłowo chorych. (Znakomita rola Jerzego Kamasa). Ciekawe, że żaden krytyk, żaden znawca nie zauważył, że takich epizodów nie ma w prozie Uniłowskiego.
Po opublikowaniu Dnia rekruta w „Wiadomościach Literackich” zrobiła się awantura, wojsko uznało opowiadanie za paszkwil, Uniłowskiemu groziło pobicie. Podobno Wieniawa poradził, by jak najszybciej wyekspediować Zbyszka (tak o nim mówiono) do Ameryki Południowej. Narodziły się z tej podróży dwie książki. Pamiętnik morski, w którym niepoprawny Uniłowski ujawnił, jak to on, wbrew stereotypom literatury podróżniczej, wbrew banalnym jej pięknościom, że wielodniowy rejs po oceanie to nuda. I Żyto w dżungli (znowu była awantura) – tu także inaczej, niż było w zwyczaju: nie zachwyty egzotyką, ale opowieść o ciężko tyrających na roli w Paranie emigrantach, trzymanych w ciemnocie przez kler. Jedno zdanie z tej książki w ostatnim odcinku scenariusza wykorzystałem: wypowiada je gasnący już Kamil Kurant.
Wielu epizodów z tego serialu nie pamiętałem. Co mnie zainspirowało do zajęcia się bardziej uważnego niektórymi epizodycznymi postaciami ze Wspólnego pokoju? To, że znałem ich dalsze życie, to powojenne, którego Uniłowski nie mógł znać. (Chociaż charakter dobrze wyczuwał). Więc ta straszna baba to Wanda Odolska, wściekła radiowa propagandzistka; a jej filmowy mąż to chyba Edward Boyé, tłumacz z hiszpańskiego, całkiem wzięty, brał udział w atakach na Boya-Żeleńskiego, chyba z zawiści, nie mógł mu wybaczyć kariery. No i „Zygmuś”, zaprzyjaźniony z Kamilem (a więc i z Uniłowskim) Stanisław Ryszard Dobrowolski (w mieszkaniu pani Dobrowolskiej, jego mamy, był ten wspólny pokój), wtedy zbuntowany, rewolucyjny pacyfista, którego powojennych przeobrażeń autor Wspólnego pokoju nie mógł przewidzieć. Bo zdarzył się okres, kiedy Stanisław Ryszard, programowy pacyfista, został w końcu naczelnym tygodnika „Żołnierz Polski” i do naszej stołówki na Krakowskim Przedmieściu przychodził, paradując w mundurze majora i w pięknej rogatywce. Zabawiłem się w scenariuszu, by tę przemianę wykorzystać. „Zygmuś” odczytuje leżącemu w łóżku Kamilowi swój wiersz pacyfistyczny, mocne dwie zwrotki przeciw wojnie; Kamil bierze od niego kartkę i przerabia te dwie zwrotki, posługując się niemal tymi samymi słowami, na pochwałę ducha wojny, wiersz militarystyczny. „Cynik jesteś” – wzburzył się „Zygmuś”. A Kamil tylko pokazał – jemu i widzowi – jak łatwo zmienić jeden stereotyp na inny, całkiem przeciwstawny.
Co ciekawe, Stanisław Ryszard Dobrowolski się nie obraził. Przeciwnie, kiedyś, spotkany w autobusie (już nie w mundurze), swoim stentorowym głosem, tak że wszyscy chcąc nie chcąc słyszeli, mocno mnie komplementował. I powiedział, co najważniejsze: „Ze wszystkich prób adaptacji Wspólnego pokoju twoja jest najbliższa rzeczywistości. Tak było”.
„Za dobre na telewizję” – taki był niecodzienny komplement Kopalińskiego. Co do tego odbioru w telewizji to mylił się wielki Kopaliński: wciąż natykam się na ludzi, którzy serial oglądali i go pamiętają.
Powinienem zajrzeć do Uniłowskiego, bo doprawdy nie wiem, co wziąłem od niego, szczególnie w dialogach, a co skonstruowałem sam.
Wpadł Tomek, potrzebne mu Nostromo Conrada, zauważył kiedyś, że u Dziadka jest.
Wieczorami czytuję Solfatarę, powieść, którą Maciek wreszcie zakończył. Potężny wydruk – ponad osiemset stron. Narracja jest dobra, prężna – nic dziwnego, że w wydawnictwie Solfatara się spodobała – wkrótce będzie miał umowę. Proza malownicza, bogata, profesjonalnie z lekka ustylizowana, z wyczuciem, bez przesady. I niepokój: jak zostanie przyjęta?
Umowa na ukraińskie wydanie Króla nadeszła – z Wiednia. Ki diabeł?! (jak ktoś kiedyś mawiał). Bo umowę zawiera ECEM, adres Wiedeń, Gestade 1, skądś ten adres znam, coś na tej ulicy mieściło się polskiego. Okazuje się, że to ECEM dostaje licencję, a wydawnictwo „Tempora” w Kijowie otrzymuje „sublicencję”. A więc będzie Król po ukraińsku! Niesłychane! – wykrzykują niektórzy.
W SOBOTĘ, ŻEBY DOJŚĆ DO SKLEPU, muszę się przecisnąć w Alejach przez demonstrację ONR-owców. Chodzą luźno, jest dużo dziewcząt („Bo są chłopcy” – komentuje rzeczowo, jak na kobietę przystało, Maja). Nie mają szans na rozróbę, wzdłuż pochodu policja w czarnych dresach, nareszcie państwo pokazuje siłę.
A wieczorem film Hemingway i Gellhorn. Fenomenalna Nicole Kidman, Hemingwaya gra Clive Owen. Widziałem już kiedyś „hiszpańskie” fragmenty tego filmu, jest Dos Passos, jest fotografujący wojnę wielki Capa, jest Kolcow, mój znajomy Yoris Ivens, Amerykanina Dos Passosa gra w swoim stylu Strathairn, ten, który tak przekonująco grał Eda Murrowa w Good Night and Good Luck! (w reżyserii Clooneya). Film jest wspomnieniem posiwiałej Gellgorn (chciałaby Kidman tak na starość wyglądać!), rozstali się z Hemingwayem, bo ona wciąż się pchała tam, gdzie wybuchały jakieś walki. Jest śmiała scena seksu, oboje aktorzy nadzy, Owen między rozkraczonymi nogami ślicznej Kidman (tfu, bezwstydna!) – a co, gdyby Owenowi zdarzyła się erekcja? (Ja, jako przygodny reżyser, wiem, że pod okiem kamery, kiedy aktorzy skupieni są na grze, zwykle tego nie ma). Ale gdzieś czytałem o rozmowie dwojga polskich aktorów, którzy mieli odegrać podobną scenę. On: „– A co, jeśli mi stanie?”. Na to ona: „No to mnie zerżniesz”. Trudno, trzeba cierpieć – rola to rola.
PANI MARTA CIESIELSKA, historyk literatury, przysłała mi zdjęcie grupy współpracowników „Małego Przeglądu”, które znalazła w dodatku ilustrowanym do „Naszego Przeglądu” w numerze z września