Wyspa. – Była tam, dokładnie tam. Quentin dotknął jej lekko palcem. Niemal oczekiwał, że przeszyje go prąd. – Czy to po drodze?
– Leży na wschód stąd. Dokładnie w przeciwną stronę.
– Jak daleko?
– Dwa, może trzy dni. Jak już mówiłem, mapa jest naprawdę stara. A to wędrowne wyspy.
Wyjaśnił, przewracając oczami na ignorancję Quentina, że wyspy na Oceanie Wschodnim nie zostają w miejscu, kiedy się zorientują, że zostały skartografowane. Nie lubią tego, więc za pomocą szczególnego rodzaju magii tektonicznej wędrują, żeby mapy nie były zbyt ścisłe. Jeszcze większy chaos.
Benedict mruczał pod nosem jakieś obliczenia, prędkość i czas, a potem wziął twardy ołówek i szybko i dokładnie – co wydawało się niemożliwe, zważywszy na to, jak bardzo właziły mu do oczu te czarne strąki – wyrysował odręcznie idealny okrąg wokół Następnej Wyspy.
– Powinna się znajdować gdzieś tutaj.
Quentin popatrzył na kropkę na mapie, zagubioną w sieci krzywych linii południków i równoleżników. Ta sieć go nie utrzyma, jeśli spadnie. Tam już nie jest Fillory. Ale gdzieś w tej otchłani lśnił klucz, magiczny klucz. Mógł wrócić, dzierżąc go w ręku.
W jego umyśle pojawił się obraz, okładka longplaya z lat siedemdziesiątych, starodawny żaglowiec na samym skraju wodospadu, zielona woda spadająca prosto w przepaść. Statek właśnie zaczynał się przechylać, prąd był silny, ale spokojny; śmiały manewr przy silnym wietrze mógł go jeszcze ocalić. Na stanowczy rozkaz kapitana zawróciłby i popłynął pod prąd, w bezpieczne miejsce.
Ale gdzie by się wówczas skierował? Z powrotem do domu? Nie, jeszcze nie.
– Mogę ją pożyczyć? – spytał Quentin. – Chciałbym ją pokazać kapitanowi.
Zmienili kurs, zostawili za sobą ciepły niebieskozielony ocean i wpłynęli na czarne i wzburzone wody. Temperatura spadła o dobre piętnaście stopni, a w pokład walił lodowaty deszcz. Quentin nie potrafiłby wskazać linii podziału, ale teraz morze wokół nich wyglądało jak zupełnie inny żywioł niż ten, którym płynęli dotąd. To było coś nieprzejrzystego i gęstego, w co trzeba się było wgryzać i odsuwać na bok, zamiast sunąć po tym bez wysiłku.
„Mundżak” przedzierał się dzielnie przez fale, pchany mocnym słonym wiatrem. Statek miał dla nich niespodziankę: poniżej linii wody wysunął zapewne – nie bardzo było widać przez wzburzone fale – parę lśniących drewnianych płetw; wynurzyły się z kieszeni w kadłubie i pomagały im płynąć naprzód. Quentin nie wiedział, czy poruszała nimi magia, czy jakiś mechanizm, ale czuł wdzięczność dla „Mundżaka”. Stary statek odwdzięczał się za jego uprzejmość.
Quentin pomyślał, że pewnie leniwiec coś o tym wie, zważywszy na to, ile czasu spędzał do góry nogami w ładowni, ale kiedy go odwiedził, zwierzak spał głęboko, zwisając na hakach z pazurów i kołysząc się lekko wraz ze statkiem. Na wzburzonym morzu zrobił się jeszcze spokojniejszy. Ciepłe i wilgotne powietrze w ładowni pachniało leniwcem i sałatką z gnijących skórek owoców oraz innych nierozpoznawalnych odpadków porozrzucanych po zęzie.
W takim razie Julia. Ona mogła coś wiedzieć. Zresztą i tak chciał z nią porozmawiać o magicznym kluczu. Tylko ona była mu tak naprawdę równa na pokładzie „Mundżaka”, a poza tym miała dostęp do źródeł, do których on nie miał. No i martwił się o nią.
Julia przesiadywała w swojej kabinie jeszcze więcej niż zwykle, odkąd pogoda się zmieniła. Być może była duchowo zjednoczona z Fillory, ale nawet ją wypłoszyły pod pokład lodowate rozpryski fal. Quentin zanurkował w wąski korytarzyk, który prowadził do jej kabiny, a podskoki statku rzucały go to na jedną gródź, to na drugą.
Drzwi zastał zamknięte. Przez chwilę, kiedy „Mundżak” zamarł na szczycie fali, Quentina przepełniał romantyzm tej sceny. Jego słabość do Julii obudziła się i rozwinęła skórzaste skrzydła. Wiedział, że przynajmniej częściowo to fantazja. Julia była tak wielką samotniczką, tak mocno związaną z Fillory, że trudno było sobie nawet wyobrazić, że mogłaby pragnąć jakiegokolwiek człowieka. Brakowało jej czegoś, ale zapewne nie chłopaka.
No ale z drugiej strony są tu oboje, daleko na morzu, miota nimi burza. Mogliby się zwinąć razem w ciepłej koi na zamarzniętym przestworzu oceanu. Tak dobrze uwolnić się spod wścibskich spojrzeń Eliota i Janet! Julia z pewnością nie mogła oderwać się od świata do tego stopnia, żeby pozostać obojętna na powab oceanicznego romansu. Scena praktycznie pisała się sama. Julia była tylko człowiekiem, a już niedługo wrócą do domu. Zapukał do jej drzwi.
Gdzieś na skraju świadomości zawsze miał poczucie – choć nie wypowiadał go na głos – że Julia pochodzi z tych wcześniejszych czasów: sprzed Brakebills, nim magia okazała się prawdą, sprzed wszystkiego. Nigdy nie poznała Alice. Zakochanie się w Julii to cofnięcie się w czasie i rozpoczęcie wszystkiego od początku. Czasami nie miał pewności, czy naprawdę kocha się w Julii, czy chce się w niej kochać, ponieważ kochanie się w niej dawało ulgę, poczucie cholernej wygody. Doskonały pomysł. A jaka to różnica?
Julia otworzyła drzwi. Naga.
No, nie do końca naga. Miała na sobie jakąś sukienkę, ale tylko od pasa w dół. Górna część wisiała z przodu, odsłaniając jej piersi. Blade i stożkowe. Ani nie duże, ani nie małe. Idealne. Kiedy miał siedemnaście lat, poświęcił wiele miesięcy na stworzenie sobie w umyśle obrazu nagiej górnej połowy ciała Julii, w oparciu o naukowe dowody zebrane podczas ukradkowych badań jej ubranej sylwetki. Jak się okazuje, był całkiem blisko. Tylko jej sutki wyglądały inaczej, niż się spodziewał. Zaledwie trochę ciemniejsze niż otaczająca je skóra.
Zamknął drzwi – nie trzasnął nimi, tylko zamknął stanowczym ruchem.
– Julio, na miłość boską – powiedział cicho. Bardziej do siebie niż do niej.
Minęła długa chwila. Spędził ją oparty plecami o ścianę obok drzwi kabiny. Czuł, jak jego serce wali ciężko o twarde drzewo. Jasne, chciał, żeby coś się stało, ale akurat nie to. A przynajmniej nie tak. Co ona sobie myślała, tak mu je pokazując? Czy to żart? Słyszał, jak chodzi po kabinie. Odetchnął głęboko i zapukał ponownie, powoli. Kiedy znów otworzyła drzwi, była kompletnie ubrana.
– Co ty, do diabła, wyprawiasz? – spytał.
– Przepraszam, Quentinie – powiedziała obojętnie.
Przysiadła na małym stołku po drugiej stronie kabiny, twarzą zwrócona w stronę okna. Nie zaprosiła go do środka, ale i nie zamknęła drzwi. Nieufnie wszedł do kabiny.
Stanowiła lustrzane odbicie jego własnej, ale z powodu nieregularności w planie statku – dodatkowej klatki schodowej po jego stronie – była nieco większa, więc dwie osoby mogły tu usiąść, o ile jedna przysiadła na łóżku. Usiadł więc na łóżku. Kabinę rozjaśniała świecąca niebieska kula. Odbijała się od sufitu jak balon, który się zerwał ze sznurka – dziwny wytwór magii Julii. Wyglądała jak błędny ognik.
– Przepraszam, Quentinie – powtórzyła Julia. – Zapomniałam.
– O czym zapomniałaś? – Powiedział to z większą złością, niż zamierzał. – Że należy włożyć ręce w rękawy? Słuchaj, nie chodzi o to, że ja nie… – Nie, to zdanie nie miało dobrego zakończenia. – Wszystko jedno.
Popatrzył na nią, tak naprawdę pierwszy raz od jakiegoś czasu. Nadal była piękna, ale chuda, o wiele za chuda. A oczy wciąż miała czarne. Zastanawiał się, czy to trwała zmiana, a jeśli tak, to czy zmieniło się w niej coś jeszcze, coś, czego nie widać.
– Nie wiem, Quentinie. – Patrzyła przez okno na fale.