rozmowę z niejaką Carly. Była piękna, potrafiła flirtować i niedawno rozstała się ze swoim wieloletnim chłopakiem. Po jednym drinku przyszedł czas na drugi i ostatecznie wylądowaliśmy w łóżku. Rano Carly dała mi jasno do zrozumienia, że to, co się wydarzyło, było przelotną przygodą bez żadnych zobowiązań, i choć pocałowała mnie na do widzenia, nawet nie zostawiła mi swojego numeru telefonu.
W takich sytuacjach istnieje kilka bardzo prostych Męskich Zasad, a Zasada Numer Jeden brzmi: Nigdy, przenigdy nie mówić prawdy. A jeśli ukochana coś podejrzewa i pyta wprost, należy natychmiast zastosować Zasadę Numer Dwa: Zaprzeczać, zaprzeczać, zaprzeczać.
Wszyscy faceci znają te zasady, ale sęk w tym, że czułem się winny. Potwornie winny. Nawet po miesiącu nie potrafiłem przestać o tym myśleć, tak jak nie umiałem sobie wybaczyć. Zachowanie tego w tajemnicy wydawało się nie do pomyślenia; nie wyobrażałem sobie, jak mógłbym budować z Emily wspólną przyszłość, wiedząc, że opiera się ona na choćby jednym kłamstwie. Rozmawiałem o tym z Marge, która – jak zwykle – była pomocna na swój siostrzany sposób.
– Trzymaj gębę na kłódkę, kretynie. Zrobiłeś głupstwo i powinieneś mieć wyrzuty sumienia. Ale jeśli nie zamierzasz drugi raz popełnić tego samego błędu, nie rań uczuć Emily. To ją zabije.
Wiedziałem, że Marge miała rację, a jednak…
Potrzebowałem przebaczenia Emily, bo nie byłem pewny, czy bez tego będę umiał sam sobie wybaczyć, więc poszedłem do niej i powiedziałem słowa, których do dziś żałuję.
– Jest coś, co muszę ci powiedzieć – zacząłem i opowiedziałem jej wszystko.
Jeśli liczyłem na przebaczenie, pomyliłem się. Jeśli liczyłem, że uda mi się zbudować długotrwały związek, który będzie się opierał wyłącznie na prawdzie, również się pomyliłem. Ze łzami w oczach Emily wybiegła z pokoju, tłumacząc, że potrzebuje czasu, żeby wszystko przemyśleć.
Zostawiłem ją samą na tydzień; snując się po mieszkaniu, czekałem na telefon, ale nie dzwonił. W następnym tygodniu nagrałem jej dwie wiadomości – za każdym razem przepraszając z całego serca – ale nie oddzwoniła. Dopiero tydzień później umówiliśmy się na lunch, jednak atmosfera była napięta, a wychodząc z restauracji, Emily powiedziała, żebym nie odprowadzał jej do samochodu. Nieszczęście wisiało w powietrzu i tydzień później poinformowała mnie, że to koniec. Byłem zdruzgotany.
Z upływem czasu moje poczucie winy osłabło – czas leczy rany – i pocieszam się myślą, że moja niewierność ostatecznie wyszła Emily na dobre. Kilka lat po rozstaniu dowiedziałem się od znajomego, że wyszła za Australijczyka, i kiedy ją widziałem, miałem wrażenie, że życie obeszło się z nią łaskawie. Powtarzam sobie, że cieszę się jej szczęściem. Emily bardziej niż ktokolwiek zasłużyła na cudowne życie. Marge jest tego samego zdania. Nawet po tym, jak ożeniłem się z Vivian, moja siostra czasami patrzyła na mnie i mówiła: „Związek z Emily to było coś. Naprawdę spieprzyłeś sprawę, co?”.
*
Urodziłem się w Charlotte w Karolinie Północnej i z wyjątkiem roku, kiedy mieszkałem w innym mieście, spędziłem tu całe życie. Nawet teraz nie mogę uwierzyć, że Vivian i ja spotkaliśmy się w takim właśnie miejscu, czy że w ogóle się spotkaliśmy. W końcu, podobnie jak ja, pochodziła z Południa; podobnie jak ja pracowała do późna i rzadko wychodziła. Jakie więc były szanse, że spotkam ją na koktajl party na Manhattanie?
W tamtym czasie pracowałem w oddziale firmy w Midtown, co tylko brzmi szumnie. Jesse Peters był zdania, że każdy, kto dobrze się zapowiada, musi spędzić przynajmniej trochę czasu na Północy, choćby dlatego, że część naszych klientów to banki, a każdy bank ma swoją siedzibę w Nowym Jorku. Prawdopodobnie widzieliście parę reklam, nad którymi pracowałem; lubię myśleć, że były głębokie, poważne i uczciwe. Tak przy okazji, pierwsza z nich powstała, gdy mieszkałem w kawalerce przy Siedemdziesiątej Siódmej Zachodniej, między Columbus i Amsterdam i próbowałem ustalić, czy na wyciągu z rachunku bieżącego nie ma błędu, bo jeśli był poprawny, stać mnie było na powiększony zestaw w najbliższym fast foodzie.
W maju 2006 roku dyrektor jednego z banków, którego zachwyciła moja wizja, zorganizował imprezę charytatywną na rzecz Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Facet miał świra na punkcie sztuki – o czym nie miałem pojęcia – i choć był to elegancki bankiet pod krawatem, nie zamierzałem się na nim pokazywać. Niestety, jego bank był naszym klientem, a Peters był moim rób-co-ci-każę-albo szefem, cóż więc mogłem poradzić?
Z pierwszych trzydziestu minut pamiętam jedynie to, że ewidentnie tam nie pasowałem. Ponad połowa gości była w wieku moich dziadków, nie mówiąc o tym, że pod względem finansowym wszyscy pochodzili z innej stratosfery. W pewnym momencie zacząłem przysłuchiwać się dwóm siwym dżentelmenom, którzy rozprawiali o przewadze G IV nad falconami 2000. Dopiero po chwili zorientowałem się, że rozmowa dotyczy prywatnych odrzutowców.
Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem jej szefa w drugim końcu pokoju. Znałem go z pasma programów nadawanych późnym wieczorem i Vivian powiedziała mi później, że facet uważał się za kolekcjonera dzieł sztuki. Mówiąc to, skrzywiła się, sugerując, że miał pieniądze, ale brakowało mu gustu, co wcale mnie nie zdziwiło. Mimo słynnych gości poczucie humoru, z którego słynął program, było – delikatnie mówiąc – niskich lotów.
Stała za nim, ukryta przed moim wzrokiem, ale gdy podszedł do kogoś, żeby się przywitać, wtedy ją zobaczyłem. Miała ciemne włosy, idealną cerę i kości policzkowe, o których marzą modelki, i była najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu widziałem.
Z początku pomyślałem, że przyszła z nim, ale im dłużej na nich patrzyłem, tym większą miałem pewność, że nie są razem, a ona tylko dla niego pracuje. Nie miała też obrączki, kolejny dobry znak… ale, bądźmy szczerzy, jakie miałem szanse?
Tymczasem drzemiący we mnie romantyk nie zrażał się i kiedy podeszła do baru po drinka, ruszyłem za nią. Z bliska była jeszcze piękniejsza.
– To ty – zagaiłem.
– Słucham?
– To o tobie myślą disnejowscy artyści, kiedy rysują oczy księżniczek.
Przyznaję, że było to dość kiepskie. Nieudolne, może nawet tandetne, i po niezręcznej ciszy, która zapadła między nami, wiedziałem, że dałem ciała. Ale prawda jest taka, że się roześmiała.
– Takiego tekstu jeszcze nie słyszałam.
– Nie na każdego by podziałał – odparłem. – Jestem Russell Green.
Wydawała się rozbawiona.
– Vivian Hamilton – Słysząc to, omal się nie zakrztusiłem.
Miała na imię Vivian.
Jak bohaterka grana przez Julię Roberts w Pretty Woman.
*
Skąd wiadomo, że to jest właśnie ta osoba? Jakich sygnałów należy wypatrywać? A może wystarczy spotkać tę osobę i pomyśleć: To właśnie ta jedyna, to z nią chcę spędzić resztę życia. No bo jak to możliwe, że Emily wydawała się tą właściwą i Vivian też, skoro różniły się od siebie jak dzień i noc? Skoro nasze relacje różniły się od siebie jak dzień i noc?
Nie wiem, ale kiedy myślę o Vivian, wciąż pamiętam przyprawiającą o zawrót głowy atmosferę pierwszych wspólnych wieczorów. Podczas gdy z Emily było ciepło i przytulnie, przy Vivian płonąłem, zupełnie jakby los zadecydował o naszym spotkaniu. Każda interakcja, każda rozmowa utwierdzała mnie w przekonaniu, że jesteśmy dla siebie stworzeni.
Jako typ