kompletnie zdruzgotani. Widząc ich, wzdychałem z ulgą – i zadowoleniem – że nic takiego nigdy mnie nie spotkało.
Jednak założenia są tak dokładne, jak osoba, która je przyjmuje, a ja myliłem się pod każdym względem. Mój pierwszy poważny awans zbiegł się w czasie ze ślubem; drugi dostałem dwa tygodnie po tym, jak Vivian wpadła do biura, żeby odstawić samochód, który był w warsztacie. Była to jedna z tych wizyt, która mogła skończyć się katastrofą; zamiast tego mój szef zajrzał do mnie do gabinetu, a na koniec zaprosił nas na lunch. Trzeci raz awansowałem niespełna tydzień po tym, jak Peters i Vivian odbyli trzygodzinną rozmowę na uroczystej kolacji dla klientów. Z czasem uświadomiłem sobie, że Petersa bardziej niż moja praca interesowała Vivian i tylko dlatego postanowił mnie oszczędzić. Vivian – powinienem był zauważyć – była łudząco podobna do dwóch byłych żon Petersa, który za wszelką cenę chciał ją uszczęśliwić… i jeśli to możliwe, uczynić żoną numer trzy, nawet za cenę mojego małżeństwa.
Nie żartuję. Ani nie przesadzam. Przy okazji każdej rozmowy pytał mnie, co u Vivian, zachwycał się jej urodą albo dopytywał, jak nam się wiedzie. Podczas kolacji z klientami – trzy, cztery razy w roku – zawsze znalazł sposób, żeby usiąść obok mojej żony, a na bożonarodzeniowych bankietach oboje zaszywali się w kącie i rozmawiali. Pewnie bym to zignorował, gdyby nie reakcja Vivian na to niezdrowe zainteresowanie jej osobą. Choć nie robiła nic, by zachęcić Petersa, nie robiła też nic, żeby go zniechęcić. Peters, który był koszmarnym szefem, potrafił być czarujący wobec kobiet, zwłaszcza tak pięknych jak Vivian. Słuchał ich, śmiał się, we właściwym czasie mówił właściwy komplement, a ponieważ był bogaty jak król Midas, uznałem, że całkiem możliwe – a nawet prawdopodobne – że Vivian pochlebiało to zainteresowanie z jego strony. Wcale nie była zaskoczona, że jest nią zafascynowany. Już w szkole podstawowej chłopcy zabiegali o jej zainteresowanie, tak więc spodziewała się tego; jedyne, czego nie lubiła, to tego, że czasami bywałem zazdrosny.
W grudniu 2014 – miesiąc przed najbardziej pamiętnym rokiem mojego życia – szykowaliśmy się na doroczny bankiet bożonarodzeniowy. Kiedy wyraziłem swoje zaniepokojenie tą sytuacją, Vivian westchnęła poirytowana.
– Daruj sobie – rzuciła, a ja odwróciłem się, zachodząc w głowę, dlaczego tak lekceważy moje uczucia.
*
Cofnijmy się jednak w czasie.
Podczas gdy macierzyństwo przynosiło Vivian niebywałą satysfakcję, małżeństwo ze mną straciło na atrakcyjności. Pamiętam, jak myślałem, że Vivian się zmieniła, ale ostatnimi czasy doszedłem do wniosku, że nie tyle się zmieniła, ile ewoluowała: coraz bardziej przypominała osobę, którą była zawsze – osobę, która stawała się coraz bardziej obca.
Zmiana była tak subtelna, że prawie niezauważalna. W pierwszym roku życia London wychodziłem z założenia, że humory i podenerwowanie Vivian są czymś naturalnym, i spodziewałem się, że miną. Nie powiem, że mi nie przeszkadzały, ale przyzwyczaiłem się do nich, nawet jeśli graniczyły z pogardą. Czas jednak płynął, a złe nastroje Vivian przybierały na sile. W ciągu następnych kilku lat stawała się coraz bardziej rozzłoszczona, rozczarowana i traktowała moje obawy z coraz większym lekceważeniem. Często wybuchała złością i wykrzykiwała mi w twarz słowa, których nigdy nie wypowiedziałbym na głos. Jej napady agresji miały zmusić mnie, żebym przeprosił albo dał za wygraną. A ponieważ nie lubię konfliktów, dochodziło do tego, że wycofywałem się, kiedy tylko podniosła głos, bez względu na to, co miałem do powiedzenia.
Następstwa jej napadów złości bywały nieraz gorsze niż sam atak. Nie było mowy o wybaczeniu, a zamiast porozmawiać albo zapomnieć o wszystkim, Vivian się wycofywała. Mówiła niewiele albo nie odzywała się do mnie przez kilka dni, odpowiadając na moje pytania monosylabami. Całą uwagę skupiała na London i zostawiając mnie samego w salonie, znikała w sypialni zaraz po tym, jak mała szła spać. Podczas takich dni emanowała pogardą, a ja zastanawiałem się, czy nadal mnie kocha.
Nie byłem w stanie przewidzieć tych zachowań, a reguły zmieniały się zadziwiająco często. Jednego dnia Vivian wpadała w złość, a drugiego wykazywała zachowania pasywno-agresywne, w zależności od humoru. Jej oczekiwania względem mnie były coraz bardziej niejasne i zwykle nie wiedziałem, co robić, a czego nie robić; próbować wyjaśnić sytuację, czy dowiedzieć się, co takiego wytrąciło moją żonę z równowagi. Zresztą ona i tak nie chciała mi powiedzieć. Upierała się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, albo zarzucała mi, że reaguję zbyt impulsywnie. Miałem wrażenie, że mieszkam na polu minowym, gdzie jeden niewłaściwy krok może zrujnować mi zdrowie psychiczne albo zniszczyć małżeństwo… i nagle, z niewiadomych powodów, do naszego związku wracała względna normalność. Vivian pytała mnie, jak mi minął dzień, co zjadłbym na obiad, a kiedy London zasypiała, kochaliśmy się – ostateczny sygnał, że zostało mi wybaczone. Oddychałem wówczas z ulgą, naiwnie licząc, że od tej pory wszystko wróci do normy.
Vivian jednak zaprzeczała mojej wersji wydarzeń, a przynajmniej mojej interpretacji tego, co się działo. Była zła. Twierdziła, że to, co robi i jak się zachowuje, jest odpowiedzią na to, co robię ja. Mówiła, że mam nierealne wyobrażenie o małżeństwie, że spodziewałem się wiecznie trwającego miesiąca miodowego, a przecież to niemożliwe. Twierdziła, że przenoszę stres związany z pracą do domu i że to ja jestem humorzasty, nie ona; że mam jej za złe, że siedzi w domu, i wyżywam się na niej.
Bez względu na to, czyja wersja wydarzeń była prawdziwa, w głębi duszy pragnąłem jedynie, żeby żona była szczęśliwa. A dokładnie rzecz biorąc, żeby była szczęśliwa ze mną. Nadal kochałem Vivian i tęskniłem do chwil, kiedy śmiała się, gdy byliśmy razem, brakowało mi naszych rozmów i tego, jak trzymaliśmy się za ręce. Brakowało mi Vivian, dzięki której uwierzyłem, że jestem mężczyzną godnym jej miłości.
A jednak, nie licząc piątkowych randek, nasz związek stopniowo zmieniał się w coś, czego czasami nie byłem w stanie rozpoznać i nawet nie wiedziałem, czy tego chcę. Pogarda Vivian zaczynała mnie ranić. W tamtych latach byłem rozczarowany samym sobą, bo ciągle ją zawodziłem, i przysięgałem sobie, że zrobię wszystko, żeby ją zadowolić.
*
A teraz wróćmy do pamiętnego wieczoru przed przyjęciem bożonarodzeniowym.
„Daruj sobie”, powiedziała, a jej słowa nie dawały mi spokoju, nawet kiedy się ubierałem. Były ostre, lekceważące i brakowało im empatii, ale nawet wówczas jedynym, co zapamiętałem, było to, że Vivian wyglądała piękniej niż zwykle. Miała na sobie czarną koktajlową sukienkę, szpilki i naszyjnik z brylantami, który podarowałem jej na urodziny. Rozpuszczone włosy opadały jej na ramiona, a kiedy wyszła z łazienki, zaniemówiłem z wrażenia.
– Wyglądasz pięknie – wykrztusiłem.
– Dziękuję – odparła, sięgając po torebkę.
W samochodzie atmosfera wciąż była napięta. Rozmowa się nie kleiła, ale gdy dotarło do niej, że nie zamierzam wspominać o Petersie, humor jej się poprawił. Kiedy dotarliśmy na przyjęcie, czułem się tak, jakbyśmy zawarli niepisaną umowę, na mocy której mieliśmy udawać, że żadne z nas niczego nie powiedziało.
A jednak słyszała moje słowa. I choć była zdenerwowana, praktycznie przez cały wieczór nie odstępowała mnie na krok. Peters zagadywał nas przy trzech różnych okazjach, dwukrotnie pytał Vivian, czy przynieść jej coś do picia – było oczywiste, że chce, żeby dołączyła do niego przy barze – ona jednak dwukrotnie odmówiła, kłamiąc, że zamówiła drinka u jednego z kelnerów. Była miła i zacząłem się zastanawiać, czy aby nie przesadziłem z tą rozmową o Petersie. Mógł flirtować z nią do woli, ale koniec końców Vivian wróci do domu ze mną, a tylko to się liczyło, prawda?