widokowym Empire State Building, tydzień przed moim powrotem do Charlotte.
Myślałem, że wiem, co robię, kiedy klęknąłem przed nią. Ale patrząc wstecz, Vivian wiedziała na pewno – nie tylko byłem mężczyzną, którego pragnęła, ale którego potrzebowała – tak więc siedemnastego listopada 2007 roku złożyliśmy śluby przed rodziną i przyjaciółmi.
*
Pewnie zastanawia was, co stało się później.
Jak każde małżeństwo mieliśmy swoje wzloty i upadki, stawialiśmy czoła wyzwaniom, chwytaliśmy okazje, byliśmy świadkami sukcesów i porażek. Kiedy kurz opadł, zacząłem wierzyć, że małżeństwo, przynajmniej w teorii, jest cudowne.
W praktyce bardziej adekwatne wydaje się słowo „skomplikowane”.
W końcu małżeństwo nigdy nie jest takie, jak sobie wyobrażamy. Część mnie – ta romantyczna – bez wątpienia wyobrażała je sobie jak z kartek okolicznościowych, pełne róż i świec, magiczny wymiar, w którym miłość i zaufanie mogą pokonać każdą przeszkodę. Bardziej praktyczna część mnie wiedziała jednak, że długotrwały związek wymaga wysiłku i zaangażowania obu stron. Poświęceń i kompromisów, komunikacji i współpracy, zwłaszcza że życie lubi grać nieczysto i rzuca podkręcone piłki, kiedy najmniej się tego spodziewamy. Dobrze, jeśli taka piłka ledwie nas muśnie, nie wyrządzając przy tym większej krzywdy; takie doświadczenie potrafi scementować związek.
Gorzej, jeśli trafi nas w okolice serca i pozostawi siniaki, które nigdy nie znikną.
ROZDZIAŁ 3
I co wtedy?
Bycie jedynym żywicielem rodziny nie było proste. Pod koniec tygodnia byłem zwykle wykończony, ale jeden piątek szczególnie utkwił mi w pamięci. Następnego dnia London kończyła roczek, a ja przez cały dzień ślęczałem nad promocyjnymi filmikami dla Spannerman Properties – jednej z największych firm deweloperskich na Południu – będącymi częścią wielkiej kampanii reklamowej. Agencja miała zarobić na tym małą fortunę, a szefowie Spannerman byli szczególnie wymagający. Każda faza projektu musiała być ukończona w konkretnym terminie; a terminy były wyśrubowane do granic możliwości przez samego Spannermana, człowieka, którego dochody wynosiły dwa miliardy dolarów. Musiał osobiście zatwierdzić każdą decyzję i miałem wrażenie, że próbuje mi uprzykrzyć życie na wszelkie możliwe sposoby. Wiedziałem, że za mną nie przepada. Był typem faceta, który lubi otaczać się pięknymi kobietami – większość pracowników szczebla kierowniczego stanowiły atrakcyjne kobiety – i było wiadomo, że on i Jesse Peters świetnie się dogadują. Tymczasem ja gardziłem zarówno nim, jak i jego firmą. Facet słynął z tego, że szedł na łatwiznę i opłacał polityków, zwłaszcza gdy chodziło o przepisy dotyczące środowiska. W gazetach często ukazywały się artykuły, których autorzy mieszali z błotem Spannermana i jego imperium. Właśnie dlatego postanowił skorzystać z naszych usług – żeby podreperować swój wizerunek.
Przez większą część roku wypruwałem sobie żyły dla Spannermana i był to najgorszy rok mojego życia. Bałem się chodzić do pracy, ale ponieważ Peters i Spannerman byli kumplami, nie mówiłem o tym głośno. W końcu zlecenie przekazano innemu pracownikowi – Spannerman uznał, że woli współpracować z kobietą, co nikogo nie zdziwiło – a ja odetchnąłem z ulgą. Gdybym pracował dla niego dłużej, prawdopodobnie wręczyłbym wymówienie.
Jesse Peters wierzył, że premie motywują pracowników, tak więc mimo ciągłego stresu związanego ze Spannermanem z miesiąca na miesiąc zarabiałem coraz więcej. Nie miałem wyjścia. Musiałem odłożyć trochę pieniędzy i wpłacić część na konto inwestycyjne, ale dzięki premiom mogliśmy też spłacić karty kredytowe. Zamiast się kurczyć, nasze miesięczne wydatki rosły pomimo obietnic Vivian, że ograniczy „sprawunki”, jak teraz nazywała zakupy. Wydawało się, że nie potrafi wejść do Targetu albo Walmartu, nie wydając przy okazji kilkuset dolarów, nawet jeśli miała kupić wyłącznie proszek do prania. Nie rozumiałem tego – domyślałem się, że wypełnia tym jakąś pustkę – i kiedy byłem wyjątkowo zmęczony, czasami miałem do niej żal. Ale gdy próbowałem z nią o tym porozmawiać, zwykle dochodziło do kłótni. I nawet jeśli atmosfera robiła się gorąca, nic się nie zmieniało. Vivian zapewniała mnie, że kupuje tylko najpotrzebniejsze rzeczy albo że mam szczęście, bo akurat była wyprzedaż.
Ale w tamten piątek nie chciałem zaprzątać sobie głowy problemami, a gdy wszedłem do salonu, siedząca w kojcu London powitała mnie uśmiechem, który niezmiennie mnie wzruszał. Vivian, piękna jak zawsze, siedziała na kanapie i przeglądała magazyn o domu i ogrodzie. Pocałowałem najpierw córkę, a później żonę pachnącą pudrem dla dzieci i perfumami.
Zjedliśmy kolację, opowiadając sobie, jak minął nam dzień, i zaczęliśmy szykować London do snu. Vivian wykąpała ją i ubrała w śpioszki; ja poczytałem jej i ułożyłem w łóżeczku, wiedząc, że za kilka minut zaśnie.
Zszedłem do kuchni i nalałem sobie kieliszek wina. Zauważyłem, że w butelce zostało go niewiele, a to znaczyło, że Vivian piła prawdopodobnie już drugi kieliszek. Kieliszek numer jeden oznaczał „może”, kieliszek numer dwa dawał realną szansę na romantyczny wieczór, i choć byłem wykończony, poczułem, że poprawia mi się nastrój.
Kiedy usiadłem, Vivian wciąż kartkowała magazyn. Po chwili odwróciła go w moją stronę.
– Co myślisz o tej kuchni? – zapytała.
Kuchnia na zdjęciu miała kremowe szafki zwieńczone blatami z brązowego marmuru – wszystko to stanowiło harmonijną całość. Wśród najnowocześniejszych sprzętów rodem z powieści fantasy stała wyspa kuchenna.
– Jest boska – przyznałem.
– Prawda? A jaka elegancka. I uwielbiam to oświetlenie. Żyrandol aż dech zapiera.
Nie zwróciłem uwagi na oświetlenie, przyjrzałem mu się uważniej.
– Fakt. To dopiero jest coś.
– Piszą tu, że przeprojektowanie kuchni prawie zawsze podnosi wartość domu. Gdybyśmy kiedyś chcieli go sprzedać.
– Po co mielibyśmy go sprzedawać? Kocham ten dom.
– Nie mówię, że mamy sprzedawać go już teraz. Ale przecież nie będziemy mieszkać tu wiecznie.
Dziwne, lecz przez myśl mi nie przeszło, że nie będziemy mieszkać tu wiecznie. W końcu moi rodzice wciąż mieszkali w tym samym domu, w którym się wychowałem, ale tak naprawdę Vivian nie o tym chciała rozmawiać.
– Pewnie masz rację z tym podnoszeniem wartości, nie sądzę jednak, żeby stać nas teraz było na przeprojektowywanie kuchni.
– Przecież mamy jakieś oszczędności, prawda?
– Tak, ale to pieniądze na czarną godzinę. Na sytuacje kryzysowe.
– W porządku – rzuciła, lecz wyczułem w jej głosie rozczarowanie. – Tak tylko myślałam.
Patrzyłem, jak zagina róg kartki, żeby potem łatwiej odnaleźć stronę, i poczułem się jak nieudacznik. Nienawidziłem jej rozczarowywać.
*
Życie pełnoetatowej mamy służyło Vivian.
Chociaż miała dziecko, wyglądała na dziesięć lat młodszą niż w rzeczywistości i zdarzało się, że gdy zamawiała drinka, proszono ją o okazanie dowodu. Czas był dla niej łaskawy, ale to inne rzeczy czyniły ją wyjątkową. Zawsze podziwiałem jej dojrzałość i przekonanie, z jakim wyrażała swoje poglądy. W przeciwieństwie do mnie zawsze miała odwagę mówić to, co myśli. Jeśli czegoś chciała,