uroniła tylko kilka łez.
Ludzie mogą różnie interpretować to, że nie była skłonna do płaczu, ale prawda jest taka, że Vivian nie miała powodów do smutku. Życie oszczędziło nam jakichś większych nieszczęść i jeśli było coś, co mogło ją rozczarować, to fakt, że nie mogła drugi raz zajść w ciążę. Zaczęliśmy się starać, kiedy London skończyła półtora roku, ale kolejne miesiące nie przynosiły rezultatów, i choć byłem gotowy pójść do specjalisty, Vivian była zdania, że powinniśmy zostawić wolną rękę matce naturze.
Nawet bez drugiego dziecka zwykle byłem szczęśliwy, że jestem mężem Vivian; częściowo z powodu naszej córeczki. Niektóre kobiety lepiej nadają się do roli matek niż inne, a Vivian miała naturalny dar. Była oazą spokoju i cierpliwości, sumienną i kochającą; była jak pielęgniarka, której nie wzruszają biegunka ani wymioty. Czytała London setki książeczek i potrafiła godzinami bawić się z nią na podłodze. Chodziła z nią do parku i biblioteki, a widok Vivian pchającej przed sobą sportową trójkołową spacerówkę z London w środku nie był w naszej okolicy niczym niezwykłym. Razem z małą brała udział w rozmaitych zajęciach, umawiała się z rodzicami innych dzieci na wspólne zabawy, chodziła na zajęcia przedszkolne, do lekarzy i dentystów, co oznaczało, że obie były w ciągłym biegu. A jednak, kiedy myślę o pierwszych latach życia London, przed oczami staje mi rozpromieniona Vivian, która trzyma na rękach naszą córeczkę albo razem z nią odkrywa świat. Pamiętam, jak London pierwszy raz kichnęła. Miała wtedy mniej więcej osiem miesięcy i siedziała na wysokim krzesełku. Nie wiedzieć czemu, bardzo ją to rozbawiło, więc kiedy zacząłem udawać, że kicham, nie mogła opanować śmiechu. Podczas gdy ja uważałem, że to urocze, dla Vivian było to coś więcej. Miłość, którą darzyła naszą córeczkę, przyćmiła wszystko inne, nawet miłość do mnie.
Niepohamowana natura macierzyństwa – albo to, jak postrzegała ją moja żona – nie tylko pozwalała mi skupić się na pracy zawodowej, ale znaczyła również, że rzadko musiałem opiekować się dzieckiem, więc nigdy nie doświadczyłem trudności tego zajęcia. Ponieważ dzięki zaangażowaniu Vivian opieka nad London wydawała się dziecinnie prosta, myślałem, że jej też nie sprawia kłopotów. Z czasem jednak moja żona stawała się coraz bardziej humorzasta i podenerwowana. Podstawowe prace domowe także zeszły na dalszy plan i gdy wracałem po pracy do domu, na podłodze w salonie walały się zabawki, a zlew był pełen brudnych naczyń. W koszu na bieliznę piętrzyły się brudy, dywany były nieodkurzone, a ponieważ nie lubiłem bałaganu, postanowiłem zatrudnić kogoś, kto przychodziłby sprzątać dwa razy w tygodniu. Kiedy London zaczęła chodzić, trzy razy w tygodniu zajmowała się nią opiekunka, żeby Vivian mogła mieć wolne popołudnia, a ja opiekowałem się małą w sobotę rano, żeby moja żona mogła mieć czas tylko dla siebie. Miałem nadzieję, że dzięki temu pozostanie jej więcej energii dla naszego związku. Wydawało mi się, że żona zaczęła definiować siebie jako Vivian i matkę, i choć nadal tworzyliśmy rodzinę, rola żony stopniowo stała się dla niej uciążliwa.
Zwykle jednak nie przejmowałem się naszym związkiem. Wychodziłem z założenia, że jesteśmy jak większość małżeństw z małymi dziećmi. Wieczorami rozmawialiśmy o życiu: dziecku, pracy, rodzinie, o tym, co zjeść, dokąd pojechać na weekend albo kiedy wypada przegląd samochodu. Ale nie zawsze tak było; razem z Vivian ustanowiliśmy piątki „wieczorami randkowymi”. Nawet koledzy z pracy wiedzieli o naszych „randkach” i jeśli nie było absolutnej konieczności, wychodziłem z pracy o rozsądnej porze, w drodze do domu słuchałem ulubionej muzyki i uśmiechałem się od progu. Bawiłem się z London, podczas gdy Vivian się przebierała, a kiedy mała szła spać, czuliśmy się, jakbyśmy znów byli na randce.
Vivian wiedziała, jak poprawić mi nastrój po wyjątkowo kiepskim dniu w pracy. W wieku trzydziestu trzech lat zacząłem się zastanawiać, czy nie zamienić swojego porządnego samochodu o napędzie hybrydowym na mustanga GT, nawet jeśli miałbym na tym stracić. W tamtym okresie było to bez znaczenia. Gdy pojechałem na jazdę testową z pełnym entuzjazmu sprzedawcą i usłyszałem gardłowy pomruk silnika, wiedziałem, że jest to samochód, za którym inni kierowcy będą się oglądali z zazdrością. Sprzedawca przyznał mi rację, a kiedy później opowiadałem o tym Vivian, nie droczyła się ze mną, mówiąc, że jestem za młody na szaleństwa związane z kryzysem wieku średniego, i nie wypominała mi, że chcę od życia czegoś więcej niż to, co mam. Zamiast tego pozwoliła mi rozkoszować się ową fantazją, a gdy w końcu się opamiętałem, kupiłem samochód podobny do tego, którym jeździłem do tej pory: kolejną czterodrzwiową hybrydę z dużym bagażnikiem i wysokimi notami w rankingu bezpieczeństwa opublikowanym przez „Consumer Reports”. Nigdy nie żałowałem tej decyzji.
No, może trochę, ale to bez znaczenia.
W każdym razie kochałem Vivian i nawet przez chwilę nie zwątpiłem w to, że pragnę przeżyć z nią całe życie. Chcąc jej to udowodnić, długo zastanawiałem się, co kupować jej na kolejne święta, rocznice, urodziny, walentynki i Dni Matki. Wysyłałem jej kwiaty, wychodząc do pracy, zostawiałem pod poduszką liściki, a czasami przynosiłem śniadanie do łóżka. Wcześniej doceniała te gesty, jednak z czasem stały się przewidywalne i spowszedniały. Głowiłem się więc, czym ją zaskoczyć, co zrobić, żeby wiedziała, jak wiele wciąż dla mnie znaczy.
W końcu, oprócz innych rzeczy, Vivian dostała wymarzoną kuchnię, dokładnie taką jak ta w magazynie.
*
Vivian zawsze planowała wrócić do pracy, kiedy London pójdzie do szkoły. Myślała o czymś na pół etatu, tak by mogła spędzać popołudnia i wieczory w domu. Uparła się, że nie chce być jedną z tych matek, które wiecznie udzielają się w szkole, a w wakacje malują szkolną stołówkę. Nie chciała też przesiadywać całymi dniami w pustym domu. Oprócz tego, że jest świetną mamą, Vivian jest też genialna. Ukończyła z wyróżnieniem Uniwersytet Georgetown i zanim została mamą oraz gospodynią domową, była rzeczniczką prasową prowadzącego talk-show w Nowym Jorku i świetnie radziła sobie w firmie medialnej, gdzie pracowała aż do narodzin London.
Jeśli o mnie chodzi, nie tylko dostawałem coraz większe premie, ale awansowałem i w 2014 roku kierowałem niektórymi z głównych oddziałów agencji. Vivian i ja byliśmy małżeństwem od siedmiu lat, London skończyła pięć lat, a ja trzydzieści cztery. Nie tylko przeprojektowaliśmy kuchnię, ale zamierzaliśmy wyremontować główną sypialnię. Giełda była łaskawa dla naszych inwestycji – zwłaszcza firma Apple, w którą zainwestowaliśmy najwięcej – i oprócz kredytu hipotecznego nie mieliśmy długów. Uwielbiałem żonę i córeczkę, moi rodzice mieszkali nieopodal, a siostra i Liz były moimi najlepszymi przyjaciółkami. Z zewnątrz moje życie wydawało się bajeczne i to samo powiedziałbym każdemu.
A jednak jakaś ukryta głęboko część mnie wiedziała, że to nieprawda.
Podobnie jak to, co działo się w pracy. Nikt, kto odpowiadał przed Jessem Petersem, nie mógł spać spokojnie. Peters założył agencję dwadzieścia lat temu i otwierając kolejne oddziały w Charlotte, Atlancie, Tampie, Nashville i Nowym Jorku, uczynił z niej wiodącą firmę na Południowym Wschodzie. Przedwcześnie posiwiały, niebieskooki Peters słynął z tego, że był bystry i bezwzględny; jego modus operandi polegał na niszczeniu konkurencji, kradnąc jej klientów albo oferując usługi po zaniżonych cenach. Kiedy to nie działało, najzwyczajniej w świecie wykupywał ich udziały. Kolejne sukcesy rozdmuchały jego i tak ogromne ego do gigantycznych rozmiarów, a sposób, w jaki zarządzał firmą, doskonale odzwierciedlał jego osobowość. Był przekonany o swojej nieomylności, faworyzował niektórych pracowników, podburzał ich przeciwko sobie i wprowadzał do firmy nerwową atmosferę. Lubił, gdy pracownicy przypisywali sobie wszelkie zasługi, a za niepowodzenia obwiniali kolegów. Była to brutalna forma społecznego darwinizmu, przy której tylko nieliczni mieli szansę przetrwać.
Na szczęście przez ponad dekadę