Katarzyna Grabowska

Magia ukryta w kamieniu


Скачать книгу

ramionami. – Umarł, został opłakany, a po kilku latach wrócił, tak jakby nic się nie stało.

      ‒ Może wcale nie umarł. – Uczepiłam się tej myśli. – Może po prostu wrócił do siebie, a po jakimś czasie zapragnął znowu was odwiedzić? – To wydawało mi się całkiem logiczne.

      ‒ On umarł. Jego ciało pochowano z wszelkimi honorami. Był martwy, a później pojawił się ponownie. Książę Ekhard nawet kazał grób rozkopać i trumnę wydobyć, aby sprawdzić. Wykopali, otworzyli. Trup był na swoim miejscu.

      ‒ A może to nie on, tylko ktoś podobny? Brat bliźniak? – przytoczyłam kolejny sensowny argument.

      ‒ To był Mateo. Ten sam Mateo, co w grobie złożon. Ten sam Mateo, którego zgniłe szczątki książę Ekhard jeszcze raz zobaczył.

      ‒ O, kurczę! – wyrwało się mi niechcący.

      ‒ Głodnaś?

      ‒ Nie, to tylko taki zwrot – wyjaśniłam pospiesznie.

      ‒ O, kurczę? – powtórzył ze zdziwieniem. – A co kurczak ma do grobu?

      ‒ Nie wiem, u nas się tak po prostu mówi.

      ‒ Ciekawe… – Potarł dłonią czoło. – Niezwykła to musi być kraina, gdzie o kurczakach przy śmierci się prawi.

      ‒ Więc mówisz, że ożył i wrócił do was? I co się stało?

      ‒ Łzy, śmierć, cierpienie – oto co się stało. To od tej pory niebo nad Burią chmurami zasnute.

      ‒ Te chmury nigdy nie znikają?

      To wszystko coraz mniej mi się podobało. Wieczne chmury nad księstwem, ożywający martwi… Czyżbym znalazła się w jakimś tandetnym horrorze?

      ‒ Wasza kraina zwie się Buria, ale gdzie się znajduje? Daleko stąd do Rzymu? – Dobrze pamiętałam powiedzenie, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, więc może znali je też tutaj?

      ‒ Pierwszy raz słyszę taką nazwę. Czy ten Rzym to jakieś księstwo?

      Chyba się ze mnie nie nabijał, był całkiem poważny.

      ‒ A wiesz gdzie leży Paryż? – rzuciłam kolejne pytanie.

      ‒ Zaprawdę dziwne i nieznane mi nazwy wymieniasz.

      ‒ Dobra. To jakie miasta, państwa lub księstwa znasz? – Przez moment miałam ochotę dodać „na literkę s”, tak jak w grze, w którą lubiłam grać w dzieciństwie.

      ‒ Kantonię, Percewaldię, Grundię – zaczął wyliczać, a mnie z każdą kolejną nazwą coraz bardziej jeżył się włos na głowie, oczywiście o ile to tylko możliwe.

      ‒ Czy one są w Europie? – To była ostatnia deska ratunku. Być może moja znajomość średniowiecznych map pozostawiała wiele do życzenia, ale przecież chyba nawet w tak zamierzchłych czasach ludzie wiedzieli, na jakim kontynencie żyją?

      ‒ Również nie znam – odpowiedział tak spokojnie, że aż zwątpiłam.

      To gdzie ja się, do licha, znalazłam?

      ‒ A jaki rok mamy? – Głos drżał mi lekko.

      ‒ Rok siódmych łowów. – To określenie słyszałam już wcześniej.

      ‒ A miesiąc, dzień? Powiesz mi coś więcej?

      ‒ Dzień ostatniej uczty przed łowami.

      ‒ Macie w ogóle jakąś rachubę czasu? Kalendarz?

      ‒ Łowy określają ramy czasowe.

      ‒ A co było przed nimi? Sam mówiłeś, że to rok siódmych łowów. Co było przed pierwszymi łowami?

      ‒ Szczęście – odpowiedział krótko. – Ale to minęło i książę zakazał używać kalendarzy. Nie ma czasu, nie ma nic. Jest tylko zemsta. Tak powiedział i tak jest.

      ‒ Powiesz mi, o co chodzi z tymi łowami?

      ‒ Nie teraz. – Spojrzał w stronę drzwi. – Za długo już siedzimy sami. Comta gotowa zaraz tu wejść. Nie powinienem z tobą rozmawiać. Nie powinienem zdradzać ci sekretów Burii.

      ‒ A jednak zrobiłeś to – zauważyłam. – Dlaczego?

      ‒ Bo ja też obcy tu jestem. Mistrz Dewin życie mi uratował i opieką otoczył, ale zawsze, na każdym kroku, dawał odczuć, że jestem dla niego jeno przybłędą. Pragnąłem trochę uczucia, jakim rodzice swe dzieci darzą, a dostawałem tylko miskę strawy i dach nad głową. I nikt mnie nigdy nie potraktował jak swego. Nawet teraz, gdym już dorosły i praktykuję u mistrza. Jego wolą wzywać, na mnie z ukosa patrzą. Tak jak i ty żyję tu, bo muszę, ale ty chociaż wiesz, gdzie twoje miejsce. Ja nie wiem o sobie nic.

      Zrozumiałam, że dla Ewena byłam kimś bliskim, kimś, kto znalazł się w podobnym położeniu. Zaufał mi, gdyż sam potrzebował zaufania.

      ‒ Dziękuję. – Wyciągnęłam do niego prawą rękę. – Zapewniam cię, że zawsze możesz na mnie liczyć. Mam tyle pytań, ale z chęcią odpowiem także na wszystkie twoje zapytania. Zawrzyjmy pakt, umowę, dzięki której będziemy mieć pewność, że możemy na sobie polegać.

      ‒ Pakt? – Spojrzał na moją dłoń, ale nie wyciągnął swojej.

      ‒ Takie przymierze.

      Czekałam, aż wykona jakiś ruch, ale on tylko patrzył na mnie w zamyśleniu, tak jakby zastanawiał się, czy zaproponowana umowa korzyści mu jakieś przyniesie. Wreszcie powoli podniósł rękę i nasze palce się spotkały. Jego uścisk był silny i zdecydowany.

      ‒ I jak nasze niebożątko? – Skrzypienie drzwi było sygnałem, że zaniepokojona zbyt długim pozostawieniem nas samych do komnaty odważyła się zajrzeć Comta. Na pewno od dłuższej chwili walczyła z ciekawością i w końcu nie wytrzymała.

      ‒ Już wszystko dobrze. Właśnie miałem wychodzić. – Ewen mrugnął do mnie i puścił moją dłoń. Nachylił się jeszcze nade mną, tak jakby wsłuchiwał się w bicie serca. – Uważaj na wino na uczcie – wyszeptał, tak że tylko ja mogłam go usłyszeć. – Ono nie jest zwyczajne. Ma wzmagać odwagę rycerską. Pod żadnym pozorem nie pij z kielicha złotego, co krążyć będzie po izbie.

      Wyprostował się, zanim zdążyłam coś odpowiedzieć i odwrócił się w stronę służącej.

      ‒ Wasz gość zdrów jak ryba. Nic jej nie będzie. Baczcie tylko, coby się nie przeziębiła. Może warto w kominku większy ogień rozpalić, bo zimno tutaj okrutnie.

      Wyminął Comtę i nawet się nie oglądając, wyszedł z komnaty.

      ‒ Ale mi panienka stracha napędziła! – zaczęła utyskiwać korpulentna dwórka, załamując przy tym teatralnym gestem ręce.

      Widząc jednak, że nie mam ochoty rozmawiać, podeszła do kominka i wrzuciła do niego kilka szczap, schowanych do tej pory w stojącej w kącie drewnianej skrzyni, której wcześniej nie dostrzegłam. W kominku palił się maleńki ogień, który wcale nie dawał ciepła. Tlił się chyba tylko po to, by podtrzymać żar. Comta wzięła gruby drąg i poszturchała wrzucone szczapy, układając je w żarze. Drewno musiało być suche, bo płomyki niewidocznego niemal ognia zaczęły rosnąć i obejmować wrzucone drewno.

      Patrzyłam w ogień, tak jakbym w nim mogła odnaleźć wyjaśnienie tego, gdzie się znajduję i jak się uratować. Już wiedziałam, że nie znalazłam się tak po prostu w średniowieczu. Tego miejsca nie było też na żadnej znanej mi mapie. Może rozum płatał mi figle, ale nabrałam pewności, że przekroczyłam granice światów i trafiłam do