ustalono stałe czujki po dwóch mieszkańców, mężczyźni z bronią”. Tusia Hart, ukrywająca się w okolicznych piwnicach, z podziwem opisywała warunki życia w bunkrze na Siennej 20/22: „Ich bunkier miał 12 izb. Urządzili sobie stołowy pokój, mieli olbrzymią kuchnię, urządzili sobie z waliz łóżka. By dodać przytulności wnętrzu, porozwieszali nawet firanki. (…) Panował wśród nich wzorowy porządek. Co dzień o tej samej porze wszyscy siadali do stołu. Kobiety podawały obiad. Starały się zawsze być porządnie, a nawet z pewną elegancją ubrane. W wolnych chwilach grali w karty, szachy lub czytali”.
Władysław Kowalski, który został ze swoimi podopiecznymi Żydami w gruzach Warszawy, przypomina mi owego miłosiernego Samarytanina z ewangelicznej przypowieści. Ale myśląc o nim, mam w oczach inny obraz. Widzę bunkier zburzonego domu na Siennej 20/22. „Dnia 19 stycznia 1945 – relacjonuje Władysław Kowalski – w dniu odgruzowania naszego bunkra, weszły do piwnicy naszej trzy osoby. Byli to pułkownik sowiecki, polski porucznik i jakiś tęgi bardzo człowiek w cywilu. Zamiast pomocy, której oczekiwaliśmy od nich, zapytali oni przede wszystkim, czy nie posiadamy broni, radia, zegarków oraz innych wartościowych rzeczy. Wymienione rzeczy bowiem powinniśmy im natychmiast oddać. Ponieważ nie posiadaliśmy nic z wymienionych rzeczy, i po stwierdzeniu stanu, w jakim znajdowaliśmy się, przyrzekli nam oni pomoc w postaci natychmiastowego umieszczenia nas w szpitalu. Nikt się jednak do nas nie zjawił i nikt nie udzielił nam pomocy”. Kowalski resztkami sił wyczołgał się z bunkra na śnieg. Nie był w stanie się ruszyć. Spostrzegł w oddali człowieka ciągnącego sanki. Ów człowiek podszedł bliżej, zatrzymał się, ułożył półprzytomnego Kowalskiego na sankach i zaciągnął go do miejsca, w którym mieszkał, na ulicę Nowogrodzką 5. Tam opiekował się nim do końca marca 1945 roku. Tak oto miłosierny Samarytanin spotkał na swej drodze innego miłosiernego Samarytanina.
EPILOG
Skończyła się wojna i Warszawa leżała w gruzach. Gmach szpitala na Siennej przetrwał w niezłym stanie, ale decyzją Biura Odbudowy Stolicy miał być rozebrany. Dlaczego? Nie podobała się architektura, przeznaczenie, stał się dla BOS „zawalidrogą”? To wdzięczne słowo niosło wtedy w sobie grozę wyroku. Na szczęście wyroku tego nie wykonano. Żydzi polscy zostali zgładzeni, ale Fundacja Szpitala dla Dzieci im. Bersohnów i Baumanów istniała nadal. Sąd Grodzki w Warszawie decyzją z 29 marca 1946 roku postanowił zwrócić fundacji budynek, a ta wydzierżawiła go Centralnemu Komitetowi Żydów w Polsce. To właśnie do pomieszczeń szpitala na Siennej przyniesiono pierwszą część Archiwum Ringelbluma, odnalezioną 18 września 1946 roku w zasypanej piwnicy na Nowolipkach 68 (na ten temat więcej zob. s. 394 i n.). Tam przeprowadzano pierwsze prace konserwatorskie. Ale wszystkie dawne fundacje zostały wkrótce rozwiązane i nieruchomość przy Siennej 60 przeszła na własność miasta, które w 1953 roku uruchomiło szpital zakaźny dla dzieci. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku gmach przebudowano i zmodernizowano. Ulokowano w nim Wojewódzki Szpital Zakaźny im. Dzieci Warszawy.
Teren budowy Pałacu Kultury i Nauki, czerwiec 1952. W głębi kamienica Sienna 16 – ostatnia siedziba Domu Sierot Korczaka.
Fot. Zdzisław Wdowiński, PAP
Pisząc o historii szpitala na Siennej, znakomity varsavianista Jerzy Kasprzycki puentuje swoją opowieść następująco: „[szpital] otrzymał nazwę symboliczną i najwłaściwszą: Dzieci Warszawy”. Trudno mi się z tym zgodzić. Kasprzycki ma rację, że ta nazwa jest symboliczna. Pozostaje jednak pytanie, czy jest właściwa i czego jest symbolem. Ten szpital powstał dzięki hojności żydowskich filantropów, przedstawicieli elity finansowej ówczesnej Warszawy, zaczął przyjmować małych pacjentów w 1872 roku i był dumą żydowskiej społeczności, skupiając wokół siebie wielkie osobowości, jak Anna Braude-Hellerowa czy Janusz Korczak. Był szpitalem prywatnym, nie municypalnym. Dyrekcja nie kierowała się nigdy względami wyznaniowymi w przyjmowaniu chorych dzieci, ale to była placówka przeznaczona dla dzieci żydowskich. Znalazła się w getcie dlatego, że była szpitalem żydowskim. Lekarze tego szpitala musieli nosić opaski z gwiazdą Dawida, starsi pacjenci też. I jedni, i drudzy zostali zgładzeni, ponieważ byli Żydami. Dlaczego więc szpital o tak wyrazistej historii musi mieć tak zuniwersalizowanego patrona? Może wolimy zneutralizować Holokaust, włączając go w łańcuch ogólnoludzkich cierpień i zasłaniając tym samym specyfikę Zagłady, a jej ofiary włączając w nieokreśloną wspólnotę losu wszystkich ofiar wojny? Tak, żydowskie dzieci leczone na Siennej były dziećmi z Warszawy i okolic. Ale zginęły tylko dlatego, że były dziećmi żydowskimi. Wypadałoby o tym pamiętać i nie odbierać im – w narzuconej po wojnie nazwie „Dzieci Warszawy” – ich żydowskiej tożsamości. Skoro dla Jerzego Kasprzyckiego taki zabieg wydaje się posunięciem „najwłaściwszym”, to jednak zupełnie się nie rozumiemy.
Adina Blady-Szwajgier (Świdowska), jedna z lekarek tego szpitala, relacjonowała w swoich wspomnieniach wydanych w 1988 roku: „Dr Naczelna nie wyszła z getta. W ostatnim liście, który otrzymaliśmy od Niej w marcu 1943 roku – 3 miesiące po moim wyjściu z getta – pisała: «Nie martwcie się o mnie – mam inne plany» i została na gruzach szpitala na Gęsiej – ostatniego schronienia chorych dzieci. Ale szpital na Siennej nie nosi jej imienia. Kiedy po wojnie w 1963 roku w odnowionym budynku otwierano «Szpital Dzieci Warszawy», powiedziano nam, że czasy nie odpowiadają temu, żeby nadać szpitalowi im. dr Anny Braude-Hellerowej”. Czasy bardzo powoli się zmieniają. W 2001 roku, w 58. rocznicę powstania w getcie warszawskim, czasy zmieniły się w takiej mierze, że odważono się umieścić na ścianie szpitala tablicę upamiętniającą dr Braude-Hellerową. Jestem pewien, że Jerzy Kasprzycki uznałby to posunięcie za „najwłaściwsze”.
Los budynku po szpitalu im. Bersohnów i Baumanów jest dziś niepewny. Miasto wystawiło go na sprzedaż. Obiekt od 2015 roku stoi pusty. Prawo pierwokupu należy do Gminy Wyznaniowej Żydowskiej. Gmina jest nim zainteresowana, ale zastrzega, że cena wywoławcza, czyli 35 milionów zł, jest zbyt wygórowana i nie powinna przekraczać 23 milionów. Co będzie dalej? Czy skusi się na ten znakomicie położony w centrum miasta teren jakiś deweloper i rozwali wszystko, by postawić tu kolejny wieżowiec rodem z Dubaju?
Mamy w parku Świętokrzyskim pomnik Korczaka, odsłonięty w 2006 roku. Usytuowany przed północną fasadą Pałacu Kultury i Nauki, nieopodal Teatru Lalka i miejsca, gdzie stała kamienica przy Siennej 16. Główna figura tej monumentalnej grupy ma zapewne według intencji twórców przedstawiać Janusza Korczaka, ale to postać jakiegoś Golema lub człowieka dotkniętego gigantyzmem. Garną się do niego mniejsze figurki, zapewne dzieci. Najmniejsza figurka nosi sukienkę i trzyma lalkę – to zapewne dziewczynka. Jest jeszcze figurka średniej wielkości, również w sukience. Ledwo sięga Golemowi do ramienia – to zapewne Stefania Wilczyńska. Bardzo typowy, seksistowski i patriarchalny sposób widzenia Wilczyńskiej, zredukowanej do „pomocnicy”, usługującej Korczakowi niczym jakiemuś kolonialnemu bonzie w Indiach Brytyjskich. Nawiasem mówiąc, Wilczyńska była nieznacznie wyższa od Korczaka. Nad tą grupą wznosi się przedziwna konstrukcja przypominająca wieloramienny dźwig budowlany. Jeśli to ma być drzewo, to z pewnością nie pochodzi z normalnego lasu. Miłośnicy Tolkiena natychmiast rozpoznają w nim zaprzyjaźnionego z Gandalfem Drzewca, najstarszego z Entów, który zamieszkał w lesie Fangorn. Całość została prawdopodobnie zainspirowana znanym zdjęciem wykonanym w 1938 roku na koloniach w Różyczce: Korczak stoi tam pod drzewem w otoczeniu kolonistów.
Jak mało trzeba rozumieć z postawy i myśli, z pisarstwa i życia Korczaka, żeby popełnić coś takiego. Projekt pomnika został wybrany w międzynarodowym konkursie rozpisanym przez Fundację Shalom i Polskie Stowarzyszenie im. Janusza Korczaka. Jest autorstwa współpracującej ze sobą pary artystów: Zbigniewa Wilmy – architekta, i Jana Bohdana Chmielewskiego – rzeźbiarza. Ten ostatni ma na swoim koncie słynny „ubelisk”, czyli