wszystkich domach przy ulicy Krochmalnej: dołów ustępowych, śmietników, rynsztoków ulicznych, tudzież nad utrzymaniem w czystości bram, sieni, schodów, korytarzy i piwnic, w których urządzone są mieszkalne suteryny. Nadto ponieważ woda w studniach, jako szkodliwa dla organizmu ludzkiego, może być przyczyną zasłabnięć, polecono zawezwać pp. właścicieli domów przy ulicy Krochmalnej, aby niezwłocznie zwrócili się do magistratu z prośbą o połączenie ich nieruchomości z kanałami miejskiemi.
To właśnie ulica Krochmalna stała się esencją żydowskiej Warszawy. Ze wszystkimi swoimi sprzecznościami, barwami i zapachami. Z targowym gwarem i modlitewnym zawodzeniem. Z gwiazdami odbijającymi się w rynsztoku. Dla Chajele płaczki z opowiadania Efraima Kaganowskiego, która jedzie do Warszawy, by odwiedzić córkę, Krochmalna jest niczym Ziemia Obiecana:
Po dwudziestu trzech latach Chajele „płaczka” wybrała się do Warszawy. (…) Przez całe sześć godzin jazdy w wagonie trzeciej klasy (…) kilkakrotnie podnosiła krzyk, gdyż wydawało jej się, że jedzie w fałszywym kierunku, oddalając się od Warszawy. (…) Gdy pociąg wjechał do tunelu, chwyciła jakąś Żydówkę, jadącą z Chełma.
– Gwałtu, ludzie, spójrzcie, jakie tu ciemności! Nikt się nie dowie, gdzie się nasze kości podziały. (…)
Z dworca jechała wspólną dorożką (…). Chajele drżała jak ryba, poruszała wargami, odmawiała jakieś modlitwy, które ją miały ustrzec przed ślepotą, i spoglądając z lękiem na wysokie domy stojące na głównych ulicach, którymi jechała, ciągle błagała Boga, aby czym prędzej dostała się do Warszawy, zachowanej w pamięci sprzed dwudziestu trzech lat. Dopiero gdy dorożka dojechała do zaułka, Chajele odetchnęła z ulgą, dziękując Bogu za ukazanie skrawka Warszawy. Patrząc na brudne mury domów i sklepy, na śpieszących brodatych i pejsatych Żydów, powiedziała, zabarwiając głos melodią modlitwy:
– Błogosławiony Pan na wysokościach, już poznaję trochę Warszawę… (…).
I rzeczywiście, niebawem poznała starą ulicę, przy której mieszkała córka. (…) Grupka dzieci, kobiet i dziewczyn wiodła ją z hałasem i krzykiem wąskimi, brudnymi schodami do córki. (…)
– Ludzie kochani, zanim tu przybyłam, na Krochmalną, o mało nie zgubiłam duszy… Niech będzie Bóg pochwalony za to, że ten skrawek Warszawy tutaj wygląda jak żydowskie miasto.
Naszym przewodnikiem po żydowskim miasteczku ulicy Krochmalnej będzie Isaac Bashevis Singer (wtedy używający pseudonimu Izaak [Icchok] Baszewis). W 1925 roku opublikował w „Literarisze Bleter” swoje pierwsze opowiadanie Ojf der elter (Na starość). Sceną początku akcji jest ulica Krochmalna, a zakończenia – sztetł nieopodal Biłgoraja. Źródło pisarstwa Singera zaczęło bić na Krochmalnej. Lektura jego prozy jest wędrowaniem w czasie i przestrzeni. Pisarz wprowadzi nas w arkana archeologii pamięci, której pozostał niedościgłym mistrzem.
Początkowy odcinek Krochmalnej w 2010 roku.
Fot. Maciej Jeziorek
Singerowie przenieśli się do Warszawy z Radzymina po pożarze miejscowej jesziwy, którą prowadził ojciec Izaaka. Był rok 1908. Sześcioletni Izaak zamieszkał z rodziną przy Krochmalnej 10 (numer hipoteczny 988A). Kamienica należała od 1878 roku do Lejzora Izraelowicza Przepiórki, który w 1893 sprzedał ją Hajmonowiczowi Eizenbergowi. Po paru latach dom kupiła Szosza Jakowlewna Alter i to ona była właścicielką, kiedy zamieszkali tam Singerowie.
Tak mieszkanie i dom przy Krochmalnej 10 opisuje Singer w Urzędzie mojego ojca:
(…) nie było gazu i używaliśmy lampy naftowej oraz dzieliliśmy ze wszystkimi lokatorami wspólny wychodek na podwórku. Ten wychodek stanowił udrękę mojego dzieciństwa. Było tam zawsze ciemno i brudno. Szczury i myszy latały wszędzie, zarówno nad głową, jak i między nogami. (…) Drugą udręką była klatka schodowa, gdyż niektóre dzieci wolały ją od wychodka, a co jeszcze gorsze, niektóre kobiety traktowały ją jak wysypisko śmieci. Stróż, który miał zapalać lampy na schodach, rzadko to robił, a nawet jeżeli to uczynił, to i tak o wpół do jedenastej na klatce było znów ciemno. Maleńkie zadymione lampki dawały tak mało światła, że mrok wydawał się jeszcze bardziej nieprzenikniony. Kiedy szedłem po tych mrocznych schodach, ścigały mnie wszystkie biesy, złe duchy, demony i widziadła, o których opowiadali nasi rodzice, chcąc dowieść starszemu rodzeństwu, że istnieje Bóg i życie przyszłe. Koty przemykały obok mnie, a spoza zamkniętych drzwi często dochodziło zawodzenie po jakimś zmarłym. Przy bramie nieraz czekała procesja pogrzebowa. Zaczęły mnie prześladować nocne mary, tak straszne, że budziłem się zlany potem.
Wiosną 1914 roku Singerowie postanowili się przeprowadzić do większego i lepiej wyposażonego mieszkania w sąsiedniej kamienicy pod numerem 12. Czynsz był wyższy o trzy ruble, za to mogli oświetlać gazem i gotować na gazie. Uzyskali także rzecz nie do przecenienia – własną ubikację.
Właściciel domu numer 12, Lejzer Przepiórko, był ortodoksyjnym milionerem. Chociaż miał opinię skąpca, nigdy jednak nie eksmitował Żyda. Administrator domu, reb Izaak, był starym chasydem z Kocka i przyjacielem mego ojca. Ponieważ dom nr 12 miał bramę wychodzącą na plac Mirowski i targowiska, ojciec był rabinem zarówno dla mieszkańców ulicy Krochmalnej, jak i placu Mirowskiego. (…)
Naprzeciwko świeżo odmalowanego, nowego mieszkania znajdowała się piekarnia, a okno kuchenne wychodziło na ścianę. Nad nami było pięć lub sześć pięter.
Mieściło się tu całe miasto. Były trzy ogromne podwórza. Ciemne wejście pachniało świeżo pieczonym chlebem, bułkami, obwarzankami, kminkiem i dymem. Bochenki drożdżowego chleba zawsze leżały na zewnątrz, poukładane na deskach, i rosły. Pod numerem 12 znajdowały się dwa chasydzkie domy nauki, radzymiński i miński, jak również synagoga dla przeciwników chasydyzmu. Była tam też zagroda, w której przez cały rok trzymano krowy na łańcuchach przymocowanych do muru. W niektórych piwnicach straganiarze z placu Mirowskiego przechowywali owoce, w innych konserwowano jajka w wapnie. Z prowincji przyjeżdżały furgony. Dom wypełniony był Torą, modlitwą, handlem i ludzkim znojem. Nie używano tam lamp naftowych. W niektórych mieszkaniach zainstalowano nawet telefony. Przeprowadzka jednak nie była sprawą łatwą, chociaż budynek nr 10 przylegał do budynku nr 12. Musieliśmy załadować nasze rzeczy do furgonu, niektóre się połamały. (…) Nigdy nie zapomnę, jak po raz pierwszy zapaliłem lampę gazową. Oślepiła mnie i onieśmieliła dziwna jasność, która napełniła pokój, a nawet zdawała się przenikać do mojej czaszki. Niełatwo będzie demonom ukryć się tutaj.
Rozkoszowałem się ubikacją, jak również piecykiem gazowym w kuchni. Już nie trzeba było szykować podpałki i przynosić węgla, żeby zagotować wodę na herbatę. Wystarczyło zapalić zapałkę i obserwować, jak rośnie niebieski płomyk. Nie musiałem już wlec konwi nafty ze sklepu, mieliśmy licznik gazowy, do którego wkładało się monetę czterdziestogroszową, żeby odblokować dopływ gazu.
Niemal naprzeciwko kamienicy przy Krochmalnej 10 znajdował się mały placyk, zwany „Pletzł”, „Piekiełko”, albo plac Krochmalny. Domy pod numerami 9 i 11 miały fasady cofnięte w stosunku do linii kamienic. Zamierzano w pewnym momencie poszerzyć ulice, ale nie zrealizowano tych planów. W ten sposób po nieparzystej stronie ulicy, między kamienicami 7 i 13, utworzył się placyk. Były tam słynne na całą Krochmalną meliny, „gdzie królowali dotąd alfonsi, prostytutki i złodzieje” – czytamy w powieści Dwór. Pewnego razu ojciec, który sprawował urząd rabina, posłał małego Izaaka, aby wezwał na Din Tore (Din Tojre) kobietę mieszkającą na Krochmalnej 13.
Żeby tam dojść z naszego domu pod numerem 10, wystarczyło przejść na drugą stronę ulicy. Numer 13 jednak graniczył z placem Krochmalnym,