o imieniu Icze Meir Alter, założyciela rodu Gur [Ger, dynastia cadyków wywodzących się z Góry Kalwarii – J.L.]. W moich czasach jeszywa ta należała do grodziskiego domu modlitwy. Najsłynniejszą związaną z nią postacią był jej woźny Mendełe. Był pijakiem i kiedy wypił odrobinę za wiele, zaczynał opowiadać historię o świętych, dybukach, zwariowanych szlachcicach i czarodziejach. Jadł zawsze tylko jeden posiłek dziennie, który nieodmiennie składał się z barszczu z pokruszonymi kawałkami czerstwego chleba.
Pod numerem czwartym był duży targ zwany bazarem Janasza. Drugą bramę miał on od ulicy Mirowskiej. Można tu było kupić wszystko: owoce, warzywa, ser, jajka, żywe gęsi i ryby. Na straganach sprzedawano stare buty i używane ubrania. (…)
– Powinieneś przyprowadzić mnie tutaj zaraz pierwszego dnia, kiedy się spotkaliśmy – powiedziała [Betty].
– Napiszę sztukę, którą nazwę Ulica Krochmalna, i dam ci w niej główną rolę – zażartowałem.
– Tyle mi już naobiecywałeś…
Zastanawiałem się, jakie dziwy jej jeszcze pokazać. Czy zaprowadzić ją do meliny pod szóstkę, gdzie grano w karty i domino, a paserzy wpadali czasem, by podzielić się łupem, czy też może do radzymińskiego domu nauki pod dwunastką? A może wejść do sklepów, gdzie matka wysyłała mnie kiedyś po naftę i olej? Właściwie jedyną zmianą, jaką zaobserwowałem tu od dzieciństwa, były poobłupywane tynki i bardziej niż kiedyś osmolone ściany. Gdzieniegdzie domy podparte były drewnianymi palami. Zerkałem przez bramy w głąb mijanych podwórek. Puszki na śmieci nie mieściły już swej zawartości, która wysypywała się na zewnątrz. Starzy partacze łatali dziurawe garnki, między domami krążyli szmaciarze i z któregoś podwórka usłyszałem ich wołanie: „stare szmaty, dziurawe buty skupuję!”. Jakiś żebrak wyśpiewywał dramatyczną opowieść o tym, jak to statek Tytanik zatonął w oceanie, a potem zawodzić zaczął nad losem Barucha Szulmana, rewolucjonisty, który w 1905 roku podłożył wielką bombę w rosyjskim garnizonie, został złapany i powieszony. Kilku ulicznych magików popisywało się starymi numerami: jeden połykał ogień, inny spacerował po toczącej się beczce, jeszcze inny próbował położyć się na najeżonej gwoździami desce. (…)
Już tylko parę kroków dzieliło nas od największego na Krochmalnej domu modlitwy. Poczułem nagle wielką chęć, by choć na chwilę rzucić okiem na znane mi z dzieciństwa wnętrze. Poprosiłem Betty, by poczekała na ulicy, a sam wszedłem do środka. Otoczył mnie chłodny półmrok. Dom modlitwy był pusty, ale jedno spojrzenie na ławki dla wiernych i arkę wspartą o pozłacane lwy wystarczyło, by stwierdzić, że Żydzi wciąż przychodzą tu się modlić. Święte księgi na półkach połyskiwały czarnymi grzbietami. Ponieważ w środku nie było nikogo, zawołałem Betty, by przyłączyła się do mnie. (…)
Opuściliśmy dom modlitwy i rozejrzałem się po podwórzu. W piwnicy jednego z domów miał kiedyś swój warsztat szewc Szmerł. (…)
Pod numerem dziesiątym, na balkonie budynku, który był kiedyś naszym domem, suszyło się pranie. Kiedyś balkon wydawał mi się tak wysoko, ale teraz mógłbym prawie dosięgnąć go ręką. Zajrzałem do wnętrza sklepu. Gdzie podziali się jarzyniarz Eli i jego żona Zełde? Mąż i żona różnili się od siebie niczym dzień od nocy. (…)
Weszliśmy na targ Janasza i powoli zbliżaliśmy się do budynku rzeźni. Zbroczony krwią mur był jak dawniej widownią kurzych i kogucich defilad. Śmiertelnie przerażone kapłony piały ochrypłym głosem: „Czym zasłużyłem na taki los?! Mordercy!”. Zapadł już wieczór i światło lamp odbijało się na ostrzach rzeźnickich noży. Kobiety, ściskające drób pod pachą, przesuwały się w kolejce. Czeladnicy ładowali martwe ptaki do koszy i przenosili do sąsiedniej izby, gdzie inni chłopcy oskubywali je z pierza. To ptasie piekło urągało wszelkiemu humanitaryzmowi. (…) Stojące przed rzeźnią latarnie rzucały na podwórko snopy światła, czyniąc otaczający nas mrok jeszcze ciemniejszym. Minęliśmy cebry i kadzie, w których pływały żywe ryby. W balii pluskały się karpie, a obok kobieta sprzedawała liny i sandacze. Plac targowy nie był wybrukowany i kiedy szliśmy, nasze nogi potykały się nieraz o grudy ziemi zrytej końskimi kopytami. W błocie walały się słoma i pierze. (…)
Przyćmione światło lampki oświetliło numer umieszczony po lewej stronie bramy: byliśmy przy Krochmalnej 7. To właśnie tu przeprowadziła się do naszego domu Baszełe z córkami.
Ten obszerny cytat odsłania przed nami pejzaż ulicy Krochmalnej początku lat trzydziestych XX wieku. Taką Krochmalną zapamiętał Singer, kiedy niespełna pół wieku potem pisał ostatnią powieść. Do tych samych miejsc prowadzi nas doktor Judym, bohater Ludzi bezdomnych Stefana Żeromskiego. Pewnego razu Judym wybrał się na spacer w swoje rodzinne strony. Dzięki temu możemy zobaczyć, jak wyglądały okolice Krochmalnej i Ciepłej u schyłku XIX wieku. A raczej – jak postrzegał je polski pisarz. U Żeromskiego Krochmalna jawi się jako piekielna czeluść, jako anus mundi. Zapełnia ją „mrowisko żydowskie”. W opisie wyeksponowane są: smrodliwe odchody („fetor cmentarny”, „smród namacalny”), brud („dzieci w brudnych łachmanach pełzające w gnoju”), obcość („szwargotanie”), degeneracja fizyczna („schorzała Żydówka”, „twarze chore, chude, długonose, zielone, moręgowate”, „oczy krwawe, cieknące”), degeneracja społeczna („pędzą żywot na próżniactwie, na marzeniu o szwindlach”).
Minąwszy ogród i plac za Żelazną Bramą, był u siebie i przywitał najściślejszą ojczyznę swoją. Wąskimi przejściami, pośród kramów, straganów i sklepików wszedł na Krochmalną. Żar słoneczny zalewał ten rynsztok w kształcie ulicy. Z wąskiej szyi między Ciepłą i placem wydzielał się fetor jak z cmentarza. Po dawnemu roiło się tam mrowisko żydowskie. Jak dawniej siedziała na trotuarze stara, schorzała Żydówka, sprzedająca gotowany bób, fasolę, groch i ziarna dyni. Tu i ówdzie włóczyli się roznosiciele wody sodowej z naczyniami u boku i szklankami w rękach. Sam widok takiej szklanki oblepionej zaschłym syropem, którą brudny nędzarz trzyma w ręce, mógł wywołać torsje. (…)
Z prawej i lewej strony stały otworem sklepiki, instytucje kończące się niedaleko od proga – jak szuflady wyklejone papierem. Na drewnianych półkach leżało w takim magazynie za jakie trzy ruble papierosów, a bliżej drzwi nęciły przechodnia gotowane jaja, wędzone śledzie, czekolada w tabliczkach i w ponętnej formie cukierków, krajanka sera, biała marchew, czosnek, cebula, ciastka, rzodkiew, groch w strączkach, kubły z koszernymi serdelkami i słoje z sokiem malinowym do wody.
W każdym z takich sklepów czerniała na podłodze kupa błota, która nawet w upale zachowuje właściwą jej przyjemną wilgoć. W tym gnoju pełzały dzieci okryte brudnymi łachmanami i same brudne nad wyraz. Każda taka jama była siedliskiem kilku osób, które pędziły tam żywot na szwargotaniu i próżniactwie. W głębi siedział zazwyczaj jakiś ojciec rodziny, zielonkowaty melancholik, który od świtu do nocy nie rusza się z miejsca i patrząc w ulicę, trawi czas na marzeniu o szwindlach.
O krok dalej rozwarte okna dawały widzieć wnętrza pracowni, gdzie pod niskimi sufitami skracają swój żywot schyleni mężczyźni albo zgięte kobiety. Tu widać było warsztat szewski, ciemną pieczarę, z której wywalał się smród namacalny, a zaraz obok fabrykę peruk, jakich używają pobożne Żydówki. (…) Z dziedzińców, drzwi, nawet ze starych dachów krytych blachą lub cegłą, gdzie szeregiem tkwiły okna facjatek, wychylały się twarze chore, chude, długonose, zielone, moręgowate i patrzyły oczy krwawe, cieknące albo zobojętniałe na wszystko w niedoli, oczy, które w smutku wiecznym śnią o śmierci.
Kiedy Isaac Bashevis Singer opuścił Warszawę na zawsze, zachował Krochmalną w pamięci, tak jak bursztyn zachowuje zatopionego weń owada. Niczym skamieniały amonit odwzorowujący misterne skręty muszli, tak on