jednak, co innego: „Umarł król Timur, niech żyje król Karimov„. Tyle, że we współczesnych czasach wielkość państwa mierzy się dobrobytem jego obywateli, a nie ilością stawianych pomników.
Z Taszkientu do Buchary postanowiliśmy pojechać nocnym pociągiem, aby zaoszczędzić pieniądze na hostelu (noc w pociągu, to noc zaliczona bez konieczności rejestrowania się). Sama jazda przebiegła spokojnie i nieprawdą okazała się informacja przeczytana w Internecie, że najgorsze na świecie są uzbeckie koleje. Wydarzeniem samym w sobie było natomiast kupowanie biletu w dworcowej kasie. Kiedy przyszliśmy wokół utworzyła się już nie kolejka, ale zbita ciżba ludzi z paszportami i potężną liczbą sumów w każdej ręce. Nie sposób było zgadnąć, kto jest ostatni po bilet. Po prostu każdy musiał pamiętać, kto po kim przyszedł i w ten sposób pilnowano porządku. Przed kasą panowała nabożna cisza, a cała uwaga wyczekujących skupiona była na pierwszym petencie. Jego uwaga natomiast skupiona była na palcach bileterki wystukujących sms-a na leżącej na stole komórce. Gdy tylko komórka powolnym ruchem ręki została odłożona na bok, paszport i pieniądze „pierwszego” lądowały pod nosem kasjerki zmuszając ją wreszcie do rozpoczęcia żmudnego procesu sprzedaży biletu. Wówczas ciżba napierała jeszcze mocniej mając nadzieję, że to przyśpieszy sprawę. Nic z tych rzeczy! Przecież adresat sms-a wysłanego przed chwilą musiał pilnie oddzwonić… Ta scenka rodem z Mrożka uświadomiła mi jak my – Polacy w ciągu ostatnich dwudziestu lat zdołaliśmy przesunąć się w stronę normalnego życia.
Buchara – pierwsze z trzech miast na jedwabnym szlaku – ukazała mi się taką, jaką sobie wymarzyłem jeszcze przed wyruszeniem na wyprawę: dostojne meczety i medresy rodem z „Baśni tysiąca i jednej nocy”, przemykające po rozpalonych słońcem ulicach pojedyncze sylwetki mieszkańców i cisza, przerywana jedynie szelestem wiatru. Cisza, spokój i brak turystów zaczęły mnie jednak po pewnym czasie trochę zastanawiać. Zapytawszy w końcu o przyczynę takiego stanu rzeczy dowiedziałem się, że przyjechaliśmy poza sezonem, który w Uzbekistanie trwa od kwietnia do maja i od sierpnia do września – a to za sprawą szalejących w lecie upałów. Rzeczywiście czterdzieści stopni w cieniu dawało się we znaki, ale wkrótce mieliśmy się przekonać, że to jeszcze nie jest szczyt możliwości uzbeckiego klimatu.
Zabytki Buchary nie zaimponowały nam swoim wiekiem – najstarsze pochodzą z XIV, a najmłodsze z XIX wieku. Mimo to ciągłość tradycji architektonicznych powoduje, że ma się wrażenie obcowania w starożytnym mieście sięgającym swą historią tysięcy lat. Najbardziej zdumiewające są medresy – swego czasu największe i najważniejsze ośrodki nauczania w całej centralnej Azji. Uczniowie przychodząc w wieku piętnastu lat, uczyli się w medresie tak długo, dopóki nie zdali wszystkich egzaminów (średnio zabierało im to dziesięć lat). Ich sposób życia był prosty, ale sprzyjający przyswajaniu wiedzy. W przerwach między modlitwami uczyli się w swoich pokojach lub słuchali mistrza siedząc pod drzewem rzucającym cień na dziedziniec. Obecnie niektóre medresy przywracane są do celów edukacyjnych i może to być ciekawa alternatywa dla kiepsko działającego systemu szkolnictwa w Uzbekistanie.
Niestety, ze względu na obowiązek hotelowej rejestracji, nie mogliśmy skorzystać z couchsurfingu, który zresztą w innych miastach poza Taszkientem praktycznie nie istnieje. Jedyną, ale dobrą alternatywą dla hoteli jest sieć gościńców typu B&B prowadzonych przez bogatsze rodziny, posiadające domy z patio i większą liczbą pokoi. W ten sposób można nieco podpatrzeć życie mieszkańców, które latem cały dzień toczy się na dziedzińcu. Według tradycji i z praktycznych powodów najmłodszy syn ma obowiązek żyć w jednym domu z rodzicami i opiekować się nimi do końca ich dni. Do zadań najmłodszej synowej przez rok po ślubie należy zamiatanie i oporządzanie podwórza. Potem zajmuje się ona głównie dziećmi. Nasz gospodarz w wieku około 23 lat był już więc poważnym ojcem, mężem oraz opiekunem własnych rodziców.
Cała rodzina w ciągu dnia przemykała tylko przez rozgrzane słońcem podwórze, aby w końcu wieczorem rozsiąść się gromadnie na świeżym powietrzu i wspólnie zjeść kolację. Na dziedziniec wniesiono dywany (Uzbecy rzadko spożywają posiłek przy tradycyjnych stołach), poduszki i kołdry, (do oparcia się a potem do spania); na środku rozłożono biały obrus, a na nim jedzenie. Jedno z okien domostwa otworzono tak, aby z podwórka łatwo można było oglądać telewizor postawiony w pokoju, na wysokim stoliku. W ten sposób i my obejrzeliśmy jeden z meczów mistrzostw świata w piłce nożnej.
Droga z Buchary do Khivy rozdziela na potężnej pustyni Kyzył-Kum dwie oazy, w których życie możliwe jest jedynie dzięki podziemnym wodom. Linii kolejowej na tym odcinku nie wytyczono, podróż autobusem bez klimatyzacji w sześćdziesięciostopniowym upale może skończyć się ugotowaniem na twardo, zatem jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest specjalny transport pod nazwą „shared taxi”.
Podjechaliśmy taksówką miejską na specjalny parking, z którego odjeżdżały taksówki „krajowe”. Już na parkingu podbiegł do nas młody jegomość krzycząc, że ma dla nas taksówkę dokądkolwiek chcemy pojechać. Zgodziliśmy się zatem pójść za jegomościem mając nadzieję na szybkie załatwienie sprawy. Podeszliśmy do kierowcy samochodu, który potwierdził gotowość do jazdy. Wrzucił nasze bagaże do bagażnika, usadowił na tylnym siedzeniu, po czym… odszedł spokojnie wypić herbatkę z kolegami. Po pół godziny czekania w palącym słońcu wyszedłem w końcu zdenerwowany do naszego kierowcy.
– Dlaczego nie odjeżdżamy? – spytałem grzecznie.
– Ano czekamy jeszcze na jednego pasażera – odpowiedział grzecznie.
– A nie możemy ruszyć bez niego?
– Możemy, ale wtedy musicie zapłacić za cztery osoby.
– Jak za cztery, jak czekamy tylko na jedną?
– Przewóz jest przy czterech, ale ostatecznie mogę pojechać przy trzech.
Zrezygnowany wróciłem do samochodu i uzbroiłem się w cierpliwość. Po dalszej pół godzinie przypomniałem sobie, że bądź co bądź to nie jedyny kierowca na parkingu. Rozglądnąłem się więc wokoło, szybko napotykając uśmiech innego kierowcy, oczywiście gotowego z marszu do jazdy. Po trzech zapewnieniach, że na bank wyruszymy od razu, postanowiłem zmienić kontrahenta. Wróciłem więc do pierwszego kierowcy i nakazałem mu oddać nasze bagaże. Trwało to dość długą chwilę, ale w końcu odzyskaliśmy swoje rzeczy. Afera zaczęła się jednak wtedy, kiedy pierwszy kierowca zorientował się, kto mu podwędził klientów. Doszło do ostrej wymiany zdań, a w końcu do bójki, po której nasz nowy kierowca został dosłownie wygoniony z parkingu. Po rozprawieniu się z konkurentem Pierwszy kierowca zaprosił nas z powrotem do swojej gabloty. Załamani przyjęliśmy jego propozycję, tym bardziej, że wreszcie pojawiło się dwóch chętnych do wspólnej jazdy. Zaraz, jak to dwóch? Czyli, że musimy się przez całą drogę upychać na tylnym siedzeniu z rosłym Uzbekiem? Nasz kierowca wzruszył ramionami powtarzając jak mantrę – możemy zawsze jechać sami wykupując taryfę VIP.
Przy tej okazji warto wspomnieć co nieco o uzbeckiej motoryzacji. Jej początki sięgają 1937 roku. Wówczas Stalin postanowił zebrać wszystkich Koreańczyków żyjących w Rosji i wysiedlić ich do Uzbekistanu oraz Kazachstanu. Koreańczycy jako naród silny przetrwali pierwsze lata, osiedlili się, a w końcu po upadku ZSRR nawiązali stosunki gospodarcze z nowym rządem i sprowadzili do Uzbekistanu markę Daewoo. Oprócz trzydziestoletnich Żiguli, Daewoo właśnie wraz z Chevroletem niepodzielnie rządzą na uzbeckich drogach. Nie wiedzieć dlaczego – wszystkie mają biały kolor i pomimo wszędobylskiego kurzu pozostają czyste. Kierowcy dokonują w swoich samochodach tylko jednego usprawnienia – zakładają instalacje gazowe. Albo robią to sami albo zlecają koledze, który choć trochę zna się na budowie silnika. Policji ten problem w ogóle nie interesuje. W rezultacie tego na ulicy powszechnym widokiem są nie tylko „zagazowane”