kierowcy oprócz gazowych pseudo-instalacji są w tym kraju drogi. Kto choć raz miał okazję z nich korzystać, już nigdy nie będzie narzekał na nasze – polskie. Półmetrowe dziury, wyboje, otwarte studzienki kanalizacyjne, to zwyczajowy tor przeszkód i prawdziwy test wytrzymałości każdego samochodu. Ale kiedy wydaje się, że po kolejnej dziurze, na którą wpadamy z prędkością stu kilometrów na godzinę, powinniśmy już rozpaść się na kawałki, nasze Daewoo sunie dalej wydając z siebie jedynie ciąg pisków i zgrzytów.
Do Khivy dotarliśmy kompletnie wyczerpani po pięciu godzinach przeprawy przez pustynię. Wbrew podróżniczym zasadom, zdecydowaliśmy się na pierwszy lepszy hostel podsunięty sprytnie przez taksówkarza. Był ogromny i prawie pusty. Brak sezonu zadziałał na naszą korzyść i zwyczajowe targowanie obniżyło cenę o jakieś czterdzieści procent. Po krótkiej drzemce i dwóch litrach wody na głowę byliśmy gotowi wynurzyć się z pokoju.
Khiva – niewielkie miasteczko zamknięte z trzech stron pustynią, a z czwartej granicą z Turkmenistanem, lata świetności jako przystań na jedwabnym szlaku ma już dawno za sobą. Wszystko co interesujące dla turysty mieści się w wewnętrznym starym mieście otoczonym obronnym murem. Zabytki wpisane w całości na listę światowego dziedzictwa Unesco, są zachowane lepiej niż w Bucharze. Honor należy oddać również Rosjanom, którzy w latach siedemdziesiątych przemienili Khivę w miasto – muzeum i przeprowadzili pierwsze prace restauracyjne. Obecnie większość medres jest w bardzo dobrym stanie, lecz tylko kilka z nich spełnia swoje dawne przeznaczenie. Reszta stanowi atrakcyjną lokalizację dla hoteli i sklepów z pamiątkami. Tym bardziej zadziwia krótkowzroczność ówczesnych khanów, którzy nie szczędzili na swoje zbytki pieniędzy przeznaczonych pierwotnie na szpital, drogę czy szkołę. Jeszcze w 1717 roku czuli się na tyle silni, że wymordowali cztery tysiące rosyjskich żołnierzy, którzy przybyli na pomoc w walce z lokalnymi przeciwnikami. Sto pięćdziesiąt lat później Rosjanie zajęli miasto bez żadnego oporu, nie pozostając oczywiście dłużnymi za masakrę sprzed półtora wieku.
W Khivie poczuliśmy dopiero co to znaczy upał. Po raz pierwszy przekonałem się, że może być niebezpieczny dla zdrowia. Pojęcie sjesty, które w przypadku krajów południowej Europy wydawało mi się wykrętem od pracy, tutaj jest niezbędne dla prawidłowego funkcjonowania organizmu. Po mieście chodzić można od wczesnego rana do trzynastej, a następnie od siedemnastej do późnego wieczora. To nie oznacza, że w tym czasie spacerowanie należy do przyjemności. Już po pięciu minutach od wyjścia z pokoju obowiązkowo wyposażonego w błogosławioną klimatyzację, człowiek zaczyna się pocić jak w łaźni parowej i co za tym idzie – pochłania wszystkie zapasy wody. Bezwarunkowo trzeba mieć na głowie chustkę, kapelusz albo parasol w ręce, a najlepiej poruszać się jak szpieg z krainy dreszczowców, dotykając ciałem ściany rzucającej chociażby kilka centymetrów cienia.
Na ulicy zaczepiła nas starsza Pani z parasolem w ręce i dwoma dziewczętami obok siebie.
– Hello, how are you – spytała łamaną angielszczyzną.
– We are fine, thank you, how are you? – odpowiedzieliśmy grzecznie, nie spodziewając się angielskiej konwersacji pośrodku Uzbekistanu.
– I’m fine thank you. I’m teacher and they are my pupils. They want to ask you questions – odpowiedziała i wszystko się wyjaśniło. Oto pani nauczycielka wyszła z uczennicami na miasto porozmawiać po angielsku z zagranicznymi turystami. Spodobała nam się taka idea, więc zgodziliśmy się chętnie. Niestety dziewczyny trzęsły się ledwo żywe ze strachu.
– How old are you? – w końcu jedna z nich odważyła się zapytać. Kiedy podaliśmy swój wiek, dziewczyny wpadły w niemałe przerażenie.
– Are you husband and wife? – szybko dopytały, a potwierdzająca odpowiedź uspokoiła je nieco.
– How many children do you have? – poszły za ciosem. Słysząc w odpowiedzi, że jeszcze nie mamy żadnego, długo nie mogły wyjść ze zdziwienia. Wiedzieliśmy jakie będzie następne pytanie, ale nie znaliśmy na nie odpowiedzi. Jeśli przyznamy, że jeszcze dla nas nie jest czas na dziecko, wywołamy wstrząs kulturowy. W Uzbekistanie bowiem każda dziewczyna w wieku osiemnastu lat to już dorosła mama. Kłamstwo, że nie stać nas na dziecko ma zbyt krótkie nogi. W końcu nas Europejczyków stać na wszystko. Na szczęście w końcu dziewczyny same wytłumaczyły sobie tą nierealną sytuację wmawiając nam jakieś dziwne choroby.
Po czterech dniach pobytu na północy Uzbekistanu z ulgą wsiedliśmy do klimatyzowanego wagonu coupe, który zawiózł nas do Samarkandy. Dotarliśmy tam nad ranem, kiedy miasto budziło się dopiero do życia. Świeże powietrze, jeszcze nie przesiąknięte kwaśnym zapachem potu i smrodem spalin zapraszało do przechadzki. Już po pierwszych minutach pobytu uznaliśmy zgodnie, że Samarkanda zdecydowanie wyróżnia się na tle całego kraju. Centrum miasta wokół Registanu zaskoczyło nas czystością uliczek, nowoczesnością (jak na uzbeckie warunki) budynków oraz występowaniem supermarketów z czymś na kształt „zróżnicowanego asortymentu produktów spożywczych”.
Trzy medresy Registanu – głównego placu Samarkandy, rywalizują między sobą o miano najpiękniejszej: medresa Ulugbeka (największego uczonego w Uzbekistanie na przestrzeni wieków), przyozdobiona mozaikami w kształcie gwiazd; medresa „lwia” – z wizerunkami lwów, które w rzeczywistości bardziej przypominają tygrysy (Islam zabrania wiernego przedstawiania żywych stworzeń), oraz stojąca pośrodku złota medresa, której kopuła od wewnątrz pokryta jest złotymi listkami. Wszystkie one swoim dostojnym wyglądem przywołują pamięć o królestwie Timura i jego potomnych. Za Registanem na końcu ulicy Taszkienckiej znajduje się święte miejsce Uzbeków – wzgórze Afrosiab. Na jego zboczach rozciąga się cmentarz przedzielony aleją wspaniałych mauzoleów wystawionych przez Timura i jemu współczesnych dla swoich krewnych.
Zabytki wspaniałe, ale wokół nich rzeczywistość skrzeczy. Krążący po Registanie policjant odpowiedzialny za pilnowanie porządku i bezpieczeństwa turystów, sprzedawał w sekrecie możliwość wejścia na jeden z remontowanych minaretów. Wejście prowadziło przez plac budowy i rusztowania, a sam widok nie wynagradzał konieczności późniejszego odkurzenia się z pozostałości po starej budowli. Jeżeli natomiast zechcecie odwiedzić Muzeum Sztuki i Historii Samarkandy (zaznaczone wielkim M na nowym wydaniu mapki turystycznej) to przestrzegamy, że zostało ono zburzone a jego zbiory przeniesione na drugi koniec miasta do innego muzeum, w którym są wprawdzie dostępne ale w szczelnie zamkniętej piwnicy.
Ostatnie dni w Uzbekistanie postanowiliśmy spędzić w górach Chimgan niedaleko Taszkientu, aby na chwilę uciec od męczącego upału. Tym razem z pomocą przyszedł nam couchsurfing, a dokładniej młoda dziewczyna o imieniu Saida zapraszająca wolontariuszy na wakacyjny obóz języka angielskiego. Saida w młodym wieku postanowiła stanąć na własne nogi i otworzyć firmę organizującą letnie kolonie dla dzieci. W Uzbekistanie to wielkie wyzwanie. W takim przedsięwzięciu połowa rzeczy funkcjonuje na granicy prawa lub w ogóle nielegalnie, bynajmniej nie z powodu zaniedbań właściciela ale po prostu dlatego, że inaczej pewnych spraw nie da się załatwić. Próbując w tych harcerskich warunkach wymyśleć coś z niczego, urządzaliśmy dzieciom popołudniowe zabawy. Największą popularnością cieszyła się gra w przekazywanie monety, ponieważ te praktycznie w Uzbekistanie nie występują.
W przerwie pomiędzy pracą w formie wolontariatu wybraliśmy się na jednodniowy trekking w górach Chimgan. Ponieważ w Uzbekistanie chodzenie po górach jest uważane za przyjemność tylko dla zwariowanych turystów, coś takiego jak wytyczone górskie szlaki nie istnieje. Trzymaliśmy się zatem ścieżek wydeptanych przez chłopów na osiołkach kierując się w stronę góry, którą uznaliśmy za wystarczająco wysoką jak na własne ambicje. W rezultacie zdobyliśmy szczyt o nazwie Mały Chimgan (2100 m.n.p.m.), czego o mało nie okupiliśmy krwawą kłótnią z powodu braku wody i niestrawności żołądkowych.
Żegnając