Joakim Zander

Szpieg z Bejrutu


Скачать книгу

imię Jacob – odpowiada z naciskiem.

      Frida patrzy na niego, jakby nie wiedziała, co do niej mówi. W końcu jego słowa do niej docierają.

      – Powiedziałam coś innego? Jeśli tak, to przepraszam. Nie chciałam pana urazić. Ostatnio mam tyle spraw na głowie.

      Jacob kiwa głową.

      – Wszystko przez obecną sytuację polityczną – kontynuuje Frida. – Pewnie pan czytał o demonstracjach? Sytuacja wymyka się spod kontroli, możemy tu mieć spóźnioną arabską wiosnę. Powinniśmy się do niej przygotować.

      Jacob czuje, jak ciekawość znowu bierze w nim górę. To, o czym mówi Frida, widać na ulicach. Zalega na nich coraz więcej śmieci, wśród mieszkańców rośnie niezadowolenie. Do protestów przyłączają się kolejne grupy, które wyrażają swój sprzeciw wobec skorumpowanego aparatu państwowego. Wkrótce będzie go bronić tylko wojsko, chociaż kto wie – może i armia stanie z boku? Kiedy wieczorami wraca z ambasady do domu, widzi na ścianach coraz więcej graffiti i słyszy skandowane hasła.

      – Chętnie pomogę – deklaruje i wstaje od biurka, żeby rozprostować plecy. – Może potrzebujecie kogoś, kto pójdzie na demonstrację albo na spotkanie, żeby sporządzić raport? Mogę…

      Frida unosi rękę i natychmiast mu przerywa.

      – Od takich spraw proszę trzymać się jak najdalej. Mówię poważnie. Nie możemy dopuścić do tego, żeby nasz praktykant mieszał się w sprawy drugiego państwa. – Frida robi przerwę i wzdycha. – Tylko tego mi jeszcze brakuje. Proszę się skoncentrować na tym, o co prosiłam.

      Jacob czuje, że znowu schodzi z niego powietrze, więc tylko kiwa głową. Jest zrezygnowany. Frida zostawia go i idzie do swojego gabinetu. Po drodze przykłada telefon do ucha.

      Dzięki dokumentom wypełniającym pudło Jacob ma przynajmniej jakieś zajęcie. Stopniowo układa je w porządku chronologicznym, a potem spina zszywaczem. Wie, że nie powinien traktować tego jako zajęcia dla zwykłego praktykanta. Wie też, że ma się to nijak do jego marzeń o tym, co chciał tu robić. Postanawia więc potraktować to jako jedno z wielu zadań i wykonać je jak najlepiej. W końcu go zauważą, a wtedy im pokaże, na co go stać.

      A w sobotę… w sobotę wraca Yassim.

***

      Wieczory przebiegają według stałego scenariusza. Około szóstej wychodzi z ambasady i idzie do Mar Mikhael, żeby jakoś zabić czas. Po drodze kupuje dwie szoarmy albo falafel i od razu je zjada. Czasem wpada do jakiejś kawiarni albo baru, zamawia piwo i próbuje przeczytać kilka stron książki Tragedia Libanu. Ale najczęściej idzie prosto do domu, siada na balkonie i do późnej nocy ogląda seriale na Netfliksie. Potem kładzie się spać. Liczy dni, które pozostały do weekendu.

      Jeszcze tylko trzy. Dwa. Jeden.

      W piątek w Bejrucie pojawiają się pogłoski o powstaniu. Podobno demonstrantów ma być jeszcze więcej niż w czasie ostatniego weekendu. Mają przyjść wszyscy, bo niezadowolenie ogarnęło chrześcijan, szyitów, sunnitów, Palestyńczyków, Ormian i syryjskich uchodźców. Obecną sytuacją zmęczeni są już nie tylko przedstawiciele klasy średniej, ale dosłownie wszyscy.

      W drodze do ambasady Jacob mija meczet i przechodzi przez dzielnicę rządową. Jest otoczona drutem kolczastym, roi się w niej od policji i wojska. Młodzi policjanci są podenerwowani, żołnierze mają na głowach hełmy i są wyposażeni w specjalne tarcze przeciwko demonstrantom. Coś się szykuje i nikt nie wątpi, że coś się wydarzy.

      Wieczorem Jacob nie wraca przez dzielnicę rządową, chociaż atmosfera buntu robi się coraz bardziej namacalna. Czuć ją nawet w tej części miasta, w której mieszka. Niecierpliwie czeka na powrót Yassima.

      Niestety, przez całą sobotę Yassim nie daje znaku życia. Jacob czyta na okrągło wiadomość z zeszłego tygodnia i rozważa różne scenariusze. Może to nie Yassim przysłał mu ten SMS? Dlaczego uznał, że to takie oczywiste? Przecież wiadomość przyszła z nieznanego numeru. Czyta ją jeszcze raz i w końcu do niego dociera, że jej autorem mógł być ktoś inny, nie tylko Yassim.

      Aż trudno mu uwierzyć, że był taki głupi i naiwny. Nie powinien pozwalać, żeby o jego życiu decydowały płonne nadzieje. O wpół do siódmej wieczorem jest już całkowicie zrezygnowany i rozczarowany. Wypija na balkonie pół butelki wina. Zastanawia się, czy nie zamówić taksówki, ale dochodzi do wniosku, że o tej porze dnia ten sam dystans pokona równie szybko pieszo. Jeśli nie spotka się z Yassimem, pójdzie obejrzeć demonstracje.

      Dochodzi do placu Męczenników i dopiero tam uświadamia sobie, co faktycznie się szykuje. Protesty mają naprawdę szeroki zasięg. Przed meczetem tłoczą się tysiące ludzi: studenci, rodziny z dziećmi, zamaskowani młodzieńcy z obnażonymi torsami i kamieniami w rękach. Jest też drut kolczasty i mnóstwo ubranych na czarno i uzbrojonych po zęby policjantów. Ulice spowite są kłębami dymu. Jacob kieruje się w tamtą stronę, czuje, że chce być częścią tych wydarzeń, coś przeżyć i coś w końcu zobaczyć.

      Przeciska się przez tłum ludzi i razem z nimi idzie na plac. Rodzin z dziećmi ubywa, za to przybywa zamaskowanych młodych mężczyzn. Mają wykrzywione złością twarze i skandują hasła. Zamaskowanych twarzy wciąż przybywa, podobnie jak dłoni ściskających kamienie. Jacob jest coraz bardziej podekscytowany, już wie, że chce w tym uczestniczyć, przekonać się, do czego to wszystko doprowadzi. Pozwala się nieść ludzkiej fali w kierunku dzielnicy rządowej, powoli staje się jej częścią. Pot spływa mu po plecach i miesza się z potem innych ludzi. Otaczają go flagi i plakaty, słyszy pieśni, skandowane hasła i dudnienie bębnów. Hałas jest tak ogłuszający, że nawet nie słyszy, gdy w kieszeni dzwoni mu telefon. Na szczęście czuje wibrowanie. Wyjmuje aparat i przyciska go do ucha.

      – Gdzie jesteś?

      Głos jest słabo słyszalny, ale Jacob rozpoznałby go wszędzie. Yassim. Czuje, jak uginają się pod nim kolana, z trudem zachowuje równowagę i nawet nie wie, w którą stronę się kieruje.

      – Na demonstracji! – krzyczy do słuchawki. – Nie dzwoniłeś, nie wiedziałem, co się z tobą dzieje. Gdzie jesteś?

      – Posłuchaj, co ci powiem. Natychmiast stamtąd uciekaj. Przyjadę taksówką do Four Seasons przy nadmorskiej promenadzie… za dwadzieścia minut. Powtórz, co powiedziałem.

      – Four Seasons! – krzyczy Jacob. – Za dwadzieścia minut.

      Yassim się rozłącza i wszystko inne przestaje się liczyć. Jacob zatrzymuje się w samym środku tłumu. Czuje się tak, jakby otaczały go morskie fale, które pchają go do przodu, chociaż wcale tego nie widzi.

      Potem idą powoli ulicą Charles’a Hélou na zachód. Zostawiają za sobą hotel Four Seasons i nowe wieżowce. Ruch uliczny słabnie. Zdążyli odejść dość daleko od miejskiego harmidru i dróg wylotowych biegnących do granicy między wschodnim a zachodnim Bejrutem.

      Jacob kaszle, jak zwykle wieczorem zaschło mu w gardle. Przez cały dzień nawdychał się smogu i odoru śmieci. Trudno mu uwierzyć, że znowu idzie obok Yassima. Zerka na niego i widzi, że Yassim uśmiecha się lekko rozbawiony.

      – Pewnie zwątpiłeś, że się odezwę? – pyta. – Myślałeś, że gdzieś przepadłem?

      Jacob wzrusza ramionami i odwraca wzrok. Wpatruje się w ciemności zalegające nad morzem.

      – Gdzie byłeś? – pyta cichym głosem.

      Jego słowa zagłusza przejeżdżający obok motocykl, który próbuje prześlizgnąć się między samochodami.

      – Gdzie byłeś? – powtarza głośniej Jacob. – Co to był za wyjazd?

      Ale