siedzi na łóżku i patrzy na swoje odbicie w szybie. Jej niebieskie oczy są teraz blade, wzrok nie jest tak przenikliwy, jak by tego chciała. Czarny kajal wokół oczu i blada, poszarzała, jesienna cera. To był długi, okropny dzień. Czuje jednak, że wszystko się jakoś ułoży. Może po tym wszystkim, przez co przeszła w ciągu ostatnich lat, los uśmiechnie się także do niej?
Gasi lampkę, wstaje z łóżka i podchodzi do okna. Na dworze nadal pada gęsty, wilgotny śnieg. Przykłada czoło do chłodnej szyby, żeby przebić się wzrokiem przez ciemność. Próbuje odnaleźć w niej morze i wyspy, ale bez powodzenia. Dopiero gdy chce wrócić do łóżka, jej uwagę przykuwa coś, co sprawia, że zamiera. Słyszy przytłumiony wiatrem i śniegiem szum silnika.
Ktoś jedzie drogą, dźwięk staje się coraz głośniejszy. Wygląda na to, że pojazd kieruje się do pensjonatu.
14 sierpnia – Bejrut
Jest kilka minut po dziewiątej. Na Armenia Street, przed wejściem do domu Jacoba, panuje ożywiony ruch. Z barów i restauracji, w których gra coraz głośniejsza muzyka, wylewa się coraz więcej ludzi z drinkami w rękach.
Dzień był gorący, smród bijący od śmieci obezwładnia. Przestaje być wyczuwalny dopiero wtedy, gdy ktoś się do niego przyzwyczai i przestanie zwracać na niego uwagę. Kiedy jednak Jacob dociera do Saliba Market, w ciepłym wieczornym powietrzu unosi się taki fetor, że z trudem opanowuje odruch wymiotny.
Za kilka minut ma po niego przyjechać samochód. Dziwne. Ciekawe, czy Vargander sobie z niego nie żartował. Zresztą to nieważne. Nic się nie stanie, jeśli nikt się nie zjawi. I tak nie wiązał z tym pomysłem żadnych planów.
Od imprezy, na której poznał Yassima, minął tydzień. Cały ten czas spędził w ambasadzie, w domu albo w kilku pobliskich restauracjach. Jest zszokowany chaosem i harmidrem panującymi w Bejrucie. Na ulicach czai się trudne do zdefiniowania niebezpieczeństwo, które wyziera z asfaltu i dziur po kulach na ścianach domów. Jacob odczuwa dziwną pokusę. Chciałby rzucić się w wir życia, ale brakuje mu odwagi, żeby zaryzykować.
Jest też Yassim. Jacob czuje, że na samą myśl o jego imieniu, dłoniach i ustach ogarnia go pożądanie. Jak to możliwe, że po zaledwie dwóch godzinach, które spędził z nim w ciemnym ogrodzie, nie może o nim zapomnieć?
Może więc lepiej, że wyszedł z domu, że może się skupić na czymś innym i stłumić niepokój wywołany faktem, że od tamtej pory Yassim jeszcze się z nim nie skontaktował?
Ma na sobie dżinsy i ciemnozieloną koszulę marki Ralph Lauren z równo podwiniętymi rękawami. To jedna z trzech takich samych koszul, które kupił przed dwoma laty na wyprzedaży. Zakłada je w zależności od sytuacji. Przez ramię ma przewieszoną saszetkę, w której trzyma klucze, telefon i portfel. Nabiera głęboko powietrza, wyjmuje portfel i zaczyna grzebać wśród amerykańskich dolarów i libańskich funtów. Zastanawia się, ile ten wieczór będzie go kosztował. Na jego konto nie wpłynęły jeszcze pieniądze z funduszu pożyczkowego dla studentów, a drobna kwota, którą zarobił za dwumiesięczną pracę przy pakowaniu tabletek na ból żołądka w fabryce w Fyrislund, musi mu wystarczyć do świąt Bożego Narodzenia. Bejrut jest znacznie droższym miastem, niż się spodziewał. Będzie musiał oszczędzać. Wprawdzie jest przyzwyczajony do zaciskania pasa, ale na samą myśl o pieniądzach zaczyna boleć go głowa.
– Mister Seger?
Jacob aż się wzdrygnął. Wkłada portfel do saszetki i odwraca się w stronę, z której dobiega głos. Przed nim stoi granatowe volvo z niebieskimi tablicami dyplomatycznymi. Szyba od strony pasażera jest opuszczona. Za kierownicą siedzi Arab. Jacob podchodzi do wozu.
– Tak, to ja – odpowiada po angielsku.
– Pan ambasador Vargander polecił mi, żebym pana podwiózł. Jestem kierowcą w ambasadzie Szwecji.
A więc ambasador wysłał po niego samochód na dyplomatycznych blachach. Jacob próbuje ukryć radosny uśmiech. Otwiera tylne drzwi, wsiada do wozu i zajmuje miejsce w jasnym skórzanym fotelu. Powietrze w środku jest ciepłe i suche, w wozie nie czuć zapachu śmieci.
– Mamy tu napoje chłodzące – mówi kierowca. – Proszę się poczęstować.
Mężczyzna wsuwa rękę między fotele i uderza nią lekko w niewielką lodówkę stojącą na podłodze. Jacob pochyla się i unosi pokrywę. W środku są dwie butelki białego wina, parę butelek piwa i kilka kieliszków do wina.
– Ale ja nie wiem, dokąd mam jechać – zauważa. – Mam nadzieję, że pan to wie?
Kierowca kiwa uspokajająco głową.
– Proszę mi zaufać. Pan ambasador prosił o przekazanie, że dziś wieczorem za wszystko płaci. Bardzo mu na tym zależy. W kopercie są pieniądze.
Mężczyzna wskazuje lodówkę, więc Jacob znowu ją otwiera. Rzeczywiście, między kieliszkami leży koperta. Wyjmuje ją i znajduje w niej dziesięć dwudziestodolarowych banknotów. Podczas swojego krótkiego pobytu zdążył się przekonać, że amerykańskie dolary są w Bejrucie tak samo równoprawnym środkiem płatniczym jak libańskie funty. Dwieście dolarów to równowartość prawie dwóch tysięcy koron szwedzkich.
Czuje ulgę, ale jest też podekscytowany. W ambasadzie mają mnóstwo pracy, a jednak ktoś o nim pomyślał. Może faktycznie dostrzegli w nim coś pozytywnego?
Pochyla się i wyjmuje z lodówki butelkę libańskiego wina. Samochody stoją prawie w miejscu. Nalewa wina do kieliszka i rozsiada się na siedzeniu. Obserwuje ludzi, światła ulic, panujące na nich tłok i chaos. Wypija pierwszy, głęboki łyk chłodnego wytrawnego wina i czuje, że znowu ogarniają go spokój i nadzieja.
Jadą powoli Armenia Street, kierując się na południe. Barów jest coraz mniej, za to przybywa sklepów sprzedających lampy, zegary ścienne i wystawione na chodniki lodówki. W ciemnych wnękach siedzą starsi mężczyźni zajęci lutowaniem.
– Dokąd jedziemy? – pyta Jacob. Wypił już dwa kieliszki wina. Jazda samochodem tak bardzo mu się spodobała, że całkiem zapomniał o celu podróży.
– Do Burdż Hammud – odpowiada kierowca.
Jacob słyszał o tej ormiańskiej dzielnicy, która znajduje się poza Mar Mikhael. Informacja od kierowcy wzbudziła w nim ciekawość zaprawioną szczyptą nerwowości. Burdż Hammud to przedmieście Bejrutu, które słynie z kultury gejowskiej. Oczywiście, wszystko dzieje się tam w ukryciu. Jacob dochodzi więc do wniosku, że bezbłędnie rozszyfrował aluzję ambasadora.
Kiedy przejechali przez autostradę, ruch trochę zelżał. Okazało się, że dzielnica znacznie się różni od tej, w której Jacob wynajmuje mieszkanie. Wygląda na biedniejszą, tak jak w jego wyobrażeniach wyglądał cały Bejrut. Pełno tu zaniedbanych domów i brudnych neonów, a przewody energetyczne wiją się i plączą nad ulicami jak pajęczyny.
W pewnym momencie samochód zjeżdża z głównej drogi i zatrzymuje się przed budynkiem, który wygląda na jeden z najstarszych w dzielnicy. Na drzwiach wisi skromna, podniszczona mosiężna tabliczka z napisem „Hammam Oriental”.
– Bardzo proszę – mówi kierowca, nie patrząc na Jacoba. – Jesteśmy na miejscu. Poczekam na pana w pobliżu i zabiorę z powrotem, gdy tylko będzie pan chciał.
Hammam? Turecka łaźnia? Jacob wie, co to znaczy, i od razu przyspiesza mu puls. Vargander wiedział, dokąd go wysłać. Nabiera głęboko powietrza, przełyka ślinę i otwiera drzwi samochodu.
– Witam pana – mówi po arabsku niewysoki chłopak, najwyżej piętnastolatek, który po dzwonku do drzwi czeka na Jacoba w progu. Wprowadza go do brzydkiej zielono-niebieskiej sali. Ściany i podłogę pokrywa