B.V. Larson

Rebel Fleet Tom 1 Rebelia


Скачать книгу

skinąłem mu głową.

      – Mógłby wezwać pan dla mnie taksówkę? – zapytałem. – Muszę pojechać do szpitala.

      Spochmurniał, ale bez zastrzeżeń spełnił prośbę. Taką obsługę lubię.

      Dojechałem do szpitala i zapłaciłem taksówkarzowi, uszczuplając swój wątły zapas gotówki, po czym udałem się na oddział intensywnej opieki medycznej. Zapytałem o doktora Changa. Odpowiedź była dla mnie zaskoczeniem.

      – Został… zatrzymany – powiedziała recepcjonistka. – Ale kazano nam spodziewać się pana. Proszę usiąść.

      – Zatrzymany? – zapytałem. – To znaczy, że nie ma teraz dyżuru?

      – Powinien pracować od północy do przedpołudnia. Ale jakiś czas temu wyszedł.

      Miałem złe przeczucia, jednak skinąłem głową, jakby mnie to nie dziwiło.

      – Zgarnęli go faceci z marynarki, prawda?

      Zamrugała, a potem przytaknęła.

      – Dwóch? – rzuciłem konwersacyjnym tonem.

      – Nie, trzech. Ale tylko jeden w mundurze.

      – Rozumiem. Cóż, wrócę później.

      – Chwileczkę, miałam do nich zadzwonić.

      Wyciągnęła wizytówkę. Zanim zdążyła zareagować, wyrwałem jej kartonik z ręki.

      – Proszę pana? Jest mi potrzebna…

      Przeczytałem numer, po czym oddałem wizytówkę. Zmarszczyła brwi.

      – Czy pan jest przestępcą? – zapytała stanowczo.

      – Nie – zapewniłem. – Nie bardziej niż doktor Chang.

      Odpowiedź ją chyba zadowoliła, bo zniżyła głos i zapytała bardziej przyjaznym tonem:

      – O co w tym wszystkim chodzi, panie Blake?

      – Eksperymenty wojskowe – powiedziałem. – Jestem z marynarki.

      – Ach tak… Ten wczorajszy przepływ! To był pan, prawda? Wszyscy mówią tylko o jednym: o biednym chłopaku, którego pan przywiózł.

      Wtedy przypomniały mi się rozkazy admirała Shawa.

      – Nie wolno mi o tym mówić.

      – Rozumiem.

      Znów zrobiła się oschła, więc zostawiłem ją w spokoju. Wyszedłem na zewnątrz i zobaczyłem zatrzymujące się auto. W środku było trzech mężczyzn. Jeden miał na sobie mundur marynarki wojennej. Wyglądali poważnie, zwłaszcza tych dwóch w cywilu miało bardzo nieprzyjemny wyraz twarzy. Wyglą­dali mi na szpiegów, może z CIA.

      Ostro skręciłem w lewo i ruszyłem w stronę drogi. Ani razu nie obejrzałem się przez ramię. Za plecami usłyszałem, jak wchodzą do środka.

      Coś było na rzeczy. Można to nazwać intuicją włóczęgi, ale zawsze wiedziałem, gdy ochrona mnie szukała. A teraz czułem znajome mrowienie na karku.

      Jasne, mogłem wejść za nimi i zażądać odpowiedzi. Ale co, jeśli na miejscu by mnie aresztowali? Jeśli admirał Shaw wcale nie był admirałem, tylko jakimś szpiegiem?

      Jednak najważniejsze z pytań, które zaprzątały mój umysł, wiązało się doktorem Changiem. Czemu go zabrali, a potem wrócili bez niego? Gdzie teraz przebywał? Gadatliwa recepcjonistka pewnie za chwilę im powie, że właśnie wyszedłem. Szarpnąłem za klamkę najbliższych drzwi prowadzących z powrotem do szpitala. Były zamknięte.

      Okrążyłem truchtem budynek i obok śmietnika znalazłem inne wejście. Drzwi były otwarte na oścież. Po co? Może ktoś chciał wpuścić trochę świeżego powietrza?

      Zwolniłem i nonszalanckim krokiem wszedłem do środka. Zresztą każdy od razu poznałby, że nie powinienem tu przebywać. Miałem na sobie szorty do pływania, rozpiętą koszulę i sandały – strój, który nijak nie przypominał lekarskiego fartucha.

      Nawet ja nie mogłem sobie bezkarnie chodzić po niedostępnych dla pacjentów korytarzach szpitala. Zatrzymał mnie pierwszy pracownik biurowy.

      – Mogę panu w czymś pomóc?

      – Pewnie – odpowiedziałem chuderlawemu facetowi. Miał zmrużone oczy za wielkimi, okrągłymi okularami. – Chyba się zgubiłem. Wskaże mi pan drogę do części głównej? Chciałem odwiedzić mamę.

      – Ach tak, rozumiem. A wie pan, że jeszcze nie zaczęły się godziny odwiedzin?

      – Nie wiedziałem, przepraszam. W takim razie którędy do poczekalni?

      Facet z administracji przyjrzał mi się uważnie. Na pewno zastanawiał się, czy nie wezwać ochrony. Czekałem, emanując pewnością siebie, aż wreszcie się uśmiechnął. Naprawdę przydawała się dzisiaj moja twarz poczciwca.

      – Część główna jest w tamtą stronę – powiedział. Wskazał mi drogę, a potem wrócił do swojego biura. Ruszyłem w tamtym kierunku, ale po kilkunastu krokach skręciłem w pierwszy boczny korytarz, jaki znalazłem, a potem wślizgnąłem się do pakamery woźnego, żeby ukryć się przed wzrokiem postronnych. Sprzątający z reguły pracowali nocą, a kanciapa była przytulniejsza niż większość schowków, które odwiedziłem. Pomyślałem, że jeśli przeczekam tu pół godziny, tamci pewnie zrezygnują i pójdą mnie szukać gdzie indziej.

      Miałem więc mnóstwo czasu na rozmyślanie nad decyzjami, które doprowadziły mnie do tej niecie­kawej sytuacji. Przede wszystkim nie mogłem sobie darować, że w ogóle zadzwoniłem do ­Waszyn­gtonu.

      Te cuda na niebie musiały sprawić, że rząd siedział jak na szpilkach. Nie wiedziałem, jak zamierzali reagować, ale raczej nie bawili się w subtelności. Biurokraci nienawidzą nieprzewidzianych incydentów, a gwiazdy migające na niebie jak lampki choinkowe były pewnie na szczycie ich listy niepożądanych zdarzeń.

      Przeszło mi przez myśl, żeby do kogoś zadzwonić albo napisać, ale wiedziałem, że tamci przechwycą wszystkie transmisje, więc wyłączyłem komórkę. Zadałem sobie nawet trud, żeby odłączyć baterię. Wolałem nie ryzykować.

      Pomimo moich starań po jakichś czterdziestu minutach usłyszałem kroki za drzwiami.

      – Tutaj – oznajmił czyjś głos.

      Przygotowałem się na najgorsze. Jakimś sposobem mnie znaleźli. Może sprawdzili nagrania monitoringu albo przesłuchali wścibskiego pracownika. To mogło być cokolwiek i w tej chwili nie miało znaczenia, co poszło nie tak. Dopadli mnie.

      Z przylepionym do twarzy uśmiechem otworzyłem drzwi na całą szerokość i wyszedłem krokiem tak pewnym, jakbym był u siebie w domu.

      – Panowie – odezwałem się – czekałem na was. Idziemy?

      Obnażyli zęby ze złości. Jeden z facetów w cywilu, mięśniak ostrzyżony prawie do samej skóry, wysunął do przodu żuchwę.

      – Idziesz z nami, Blake.

      – To właśnie powiedziałem. Ale mogę najpierw zadzwonić do generała Shawa?

      Mięśniak zmieszał się na moment.

      – Chciał pan powiedzieć: „admirała Shawa”, poruczniku – wtrącił się facet z marynarki. Był wysokim, czarnoskórym mężczyzną z brzuszkiem, ale wyglądał na groźnego przeciwnika. Wszyscy tak wyglądali.

      Odwróciłem się do niego. Nosił insygnia komandora porucznika, więc był starszy stopniem.

      – Racja… Oczywiście, sir.

      Ta wymiana zdań zapewniła mi kilka informacji. Po pierwsze,