B.V. Larson

Rebel Fleet Tom 1 Rebelia


Скачать книгу

jak jakiś średniowieczny młot bojowy.

      Zerwałem się na nogi i odskoczyłem, ale w hotelowym pokoiku nie za bardzo było dokąd uciekać. Znów zaatakowała, potężnie i zamaszyście. Zrobiłem unik, a podstawa lampy strąciła telewizor, który spadł z hukiem na podłogę.

      – Zaczekaj! – krzyknąłem. – Co jest? Byłem aż tak kiepski? Myślałem, że ci się podobało.

      Zdawała się mnie nie słyszeć. Uniosła lampę po raz trzeci.

      Nadarzyła się szansa, więc ją wykorzystałem. Skróciłem dystans i pchnąłem dziewczynę na łóżko. Szamotała się, ale nie miała większych szans. Sądziłem, że się rozpłacze, zwinie w kłębek i powie, w czym dokładnie leży problem.

      Nic z tych rzeczy. Spojrzenie miała pełne determinacji. I nienawiści.

      Musiałem ją przygnieść całym ciałem i unieruchomić jej ręce, bo inaczej zrobiłaby mi krzywdę. Próbowała mnie drapać i gryźć, do tego ciągle tłukła mnie w plecy kolanami. Cholera, te chude ręce i nogi były silniejsze, niż mogło się zdawać.

      – Kim, co z tobą, do cholery? – wykrzyczałem jej w twarz.

      Rozejrzała się z oszalałą miną, dysząc przez obnażone zęby.

      – On mnie nie zabije – powiedziała. – Ja zabiję go pierwsza. On mnie nie zabije.

      Jej słowa brzmiały prawie jak mantra. Jakby gadała do siebie.

      – Posłuchaj – powiedziałem. – Widzę, że jesteś w złym nastroju. Mogę wyjść. W porządku?

      Oczy Kim skupiły się na mnie na krótką chwilę.

      – Nie. Jeszcze nie wychodź. Muszę cię zabić.

      Wreszcie zacząłem rozumieć.

      – Kim, posłuchaj – powiedziałem. – Myliłem się. Chyba jednak masz tę chorobę. Cokolwiek to jest, pochodzi z kosmosu. Zainfekowało cię to, co Jason znalazł na dnie morza. Musisz się opanować.

      – Wcale nie. Muszę cię zabić.

      – Czemu?

      – Bo ty mnie zabijesz, jeśli ja nie zabiję ciebie.

      – Skąd wiesz? Kto ci tak powiedział?

      Rozejrzała się po pokoju.

      – Nie wiem. Coś mi powiedziało.

      – To był sym. – Elementy układanki zaczynały do siebie pasować. – Tak to nazywają. Może to jakaś symbiotyczna forma życia…? – pomyślałem na głos. – Tak, to musi być jakiś pasożyt, który kontroluje twój umysł.

      – Po co tyle gadamy? – Podniosła głos, który teraz przypominał zawodzenie. – Czemu mnie jeszcze nie zabiłeś?

      – Nie czuję tego. Nie w ten sposób, co ty. W każdym razie jeszcze nie. Może niektórym łatwiej panować nad symem. Był taki facet nazwiskiem Jones…

      Znowu zaczęła się szamotać.

      – Przestań, bo narobisz sobie siniaków. Zawieszenie broni, dobra?

      I wtedy usłyszałem coś na zewnątrz. Coś niedobrego. Pojedynczy skrzek policyjnego radia. A potem kroki na chodniku. Znajdowaliśmy się na trzecim piętrze. Okno na parking było uchylone, a zasłony kołysały się lekko na wietrze.

      – Zadzwoniłaś po gliny? – zapytałem. – Zanim spróbowałaś mnie zabić lampą?

      – Na wypadek gdybyś mnie obezwładnił. Takie zabezpieczenie.

      – Po prostu świetnie. Pójdziesz do więzienia. Wiesz o tym, prawda?

      Kim roześmiała się i znów kopnęła mnie kolanem w plecy.

      – Ratunku! – krzyknęła. – Pomocy!

      – O cholera – mruknąłem.

      Rozległo się pukanie do drzwi.

      Wiedziałem, co należy zrobić, ale cholernie tego nie chciałem. Zsunąłem się z Kim i podszedłem do drzwi. Odwrócenie się do niej plecami sprawiło mi niemal fizyczny ból. Sięgnąłem do klamki.

      Zanim przekręciłem zamek i otworzyłem, odliczyłem do trzech. Nie było łatwo.

      „Raz… dwa… trzy…”

      Łomotanie po drugiej stronie narastało. Próbowałem zgrać wydarzenia w czasie. Musiałem otworzyć drzwi w odpowiednim momencie, żeby funkcjonariusz zobaczył, jak oszalała Kim atakuje mnie od tyłu.

      To kwestia kalkulacji. Wiele rzeczy mogło pójść nie tak. Mogła nic nie zrobić albo przeciwnie – rąbnąć mnie, zanim otworzę. Mogło się nawet zdarzyć tak, że funkcjonariusz uwierzyłby w jej wersję wydarzeń. Sytuacja nie stawiała mnie w dobrym świetle i zdawałem sobie sprawę, że przekonanie policji będzie wyzwaniem.

      Niestety, innego pomysłu nie miałem, więc zaryzykowałem.

      Na „trzy” szarpnąłem za klamkę i szeroko otworzyłem drzwi. Na zewnątrz padało, więc mężczyzna za progiem ociekał wodą. Za jego plecami widziałem barierkę nad parkingiem, po której spływały krople deszczu.

      Byłem wstrząśnięty, gdy dotarło do mnie, że to nie policjant – tylko nikt inny, jak marine, którego wcześ­niej wyrzuciłem z rozpędzonego auta.

      Garnitur miał podarty. Ani trochę nie ucieszył się na mój widok. W ręce trzymał pistolet. Uniósł go na wysokość mojej głowy. Skuliłem się, a on bez skrupułów wystrzelił.

      Przez ułamek sekundy myślałem, że już po mnie. Prawdę mówiąc, byłem tego pewien. Jednak kula przeleciała mi nad barkiem i załatwiła Kim. Dziewczyna właśnie znów szarżowała na mnie z tą cholerną lampą.

      Trafiona między oczy, padła bezwładnie na plecy, krwawiąc na brązowy dywan.

      Morderca spojrzał na mnie i pokręcił głową.

      – Jeżeli chcesz przetrwać, nie możesz być takim tchórzem – poradził rzeczowym tonem. – Kiedy aż tak rzuci im się na mózg, musisz ich zabić. Nawet jeśli to ładna dziewczyna.

      Szczęka mi opadła na widok Kim. Leżała na podłodze naprawdę martwa. Nie mogłem w to uwierzyć.

      Marine jeszcze nie skończył. Wyciągnął długi nóż i stanął nad zwłokami. Zamachnął się i ciął Kim w szyję. Próbowałem go powstrzymać, ale był silny. Jeszcze dwa ruchy i odciął głowę.

      – Ty szalony skurwielu! Zabiłeś ją! – wykrzyczałem. Nie docierało do mnie, na co patrzę. Za dużo było tego wszystkiego.

      – Jasne, że tak. Potem mi podziękujesz. Wiesz, że cały dzień cię szukałem? Ciebie też bym chętnie zastrzelił, nie myśl sobie. Ale Shawowi prawie staje, jak o tobie gada. A teraz idziesz ze mną czy zostajesz i bierzesz na siebie winę za ten bajzel?

      Oszołomiony, podążyłem za nim chwiejnym krokiem. Machnął na mnie pistoletem.

      Przytłaczał mnie ogrom tego, co zobaczyłem. Byłem świadkiem morderstwa miłej dziewczyny, którą zdążyłem polubić. Kobiety, z którą kochałem się dwukrotnie – w tym raz przed paroma godzinami. Może i oszalała, ale nie zasłużyła na śmierć i okaleczenie.

      Czułem, jak narasta we mnie ślepa furia. Jej zalążkiem było pewnie morderstwo. Ale zamiast rzucić się na sprawcę, wpadłem na pomysł.

      – Gliniarz! – rzuciłem, wskazując nad barierką na ulicę.

      Dał się nabrać. Taki obrót wydarzeń był dostatecznie prawdopodobny.

      Kiedy rozglądał się za nieistniejącym autem policyjnym, ja doskoczyłem