B.V. Larson

Rebel Fleet Tom 1 Rebelia


Скачать книгу

zwierzęcym głosem, który nie do końca należał do mnie.

      – Przyjaciele wołają na mnie Samson. Ale ty nie jesteś moim przyjacielem. Możesz mi mówić…

      Zanim zdążył powiedzieć choćby słowo więcej, władowałem mu w pierś siedem kul. Dostałby więcej, ale skończyły się naboje w magazynku. Następnie przerzuciłem jego ciało nad barierką. Spadło na zaparkowane auta, rozbijając przednią szybę jednego z nich. Rozśpiewały się dwa alarmy.

      Szkoda, że morderstwo nie wystarczy, by zatrzymać stworzenie pokroju Samsona.

      *

      Kiedy zabiłem Samsona, gwiazdy znowu wybuchły. Gdybym nie był na otwartym terenie, pewnie bym to przegapił.

      Przestał padać deszcz. Był środek nocy, ale nie miałem jak sprawdzić godziny. Pozbyłem się portfela, komórki i wszystkiego innego, co mogło mnie zdemaskować albo w jakikolwiek sposób powiązać z potwornymi zbrodniami, do jakich dziś doszło.

      Szedłem właśnie przez las, gdy dotarłem do polany i podniosłem wzrok. Niebo się przejaśniło i wręcz świeciło – ale nie blaskiem księżyca. Ta łuna była zbyt jaskrawa.

      Zza chmur wyłoniły się gwiazdy, tym razem ruchome. Zamarłem. Księżyc wznosił się nad zachodnim horyzontem, ale blask emanował ze świetlistej mgławicy, która pojawiła się dokładnie w zenicie. Takiego widoku nie sposób przegapić. Właśnie oglądałem największy gwiezdny przepływ ze wszystkich.

      Pierzaste chmury pełzły na tle mgławicy, ale jej blask przenikał je na wskroś. W Internecie i telewizji widziałem wiele przypadków tajemniczych przepływów gwiezdnych. Ukazujące się na niebie chmury pyłu były zwykle zielonkawożółte. Z reguły miały owalny kształt, a po piętnastu minutach kurczyły się i znikały.

      Tym razem było inaczej. Niebo wręcz płonęło. Kolory oszałamiały pięknem – róż, zieleń i migoczące pośrodku paski błękitu, niczym rozpalone wnętrze żywego płomienia.

      Wyszedłem spomiędzy drzew. Samochody na drodze trąbiły i zwalniały. Ludzie wystawiali głowy przez okna. W oddali usłyszałem pisk hamulców i zgrzyt metalu. Nawet nie patrzyłem w tamtą stronę. Nikt nie patrzył. Oczy wszystkich skupiały się na spektaklu na niebie.

      W telewizji słyszałem, jak mądrale w okularach i garniturach próbowali wyjaśnić te dziwne zjawiska. Istniały teorie o „efekcie pryzmatu” mówiące, że światło z jakiegoś powodu załamywało się i docierało do nas z głębi Galaktyki. Inni sądzili, że przyczyną przepływów są tak zwane mosty Einsteina-Rosena. Kolejni utrzymywali, że dochodziło do innego rodzaju rozerwania czasoprzestrzeni, przez które na krótką chwilę ukazywało nam się centrum Drogi Mlecznej. Twierdzili, że może ono być skutkiem zderzenia czarnych dziur, które prawdopodobnie znajdują się w samym jej środku.

      Na dobrą sprawę nie miało znaczenia, kto ma rację. Pewne było tylko to, że gwiazdy nie zachowywały się normalnie już od jakiegoś czasu. I każdy na Ziemi o tym wiedział.

      Jednak tej nocy było inaczej, i to nie tylko dlatego, że wyrwa w niebie stała się większa niż kiedykolwiek. Nie, rzecz w tym, że postanowiono złożyć nam wizytę.

      Niebieskawobiała smuga pośrodku rozjaśniła się na moich oczach, a potem coś z niej wyleciało. Za pierwszym kształtem podążyły następne. Widziałem podłużne, ostre trójkąty ze srebrzyście lśniącego metalu. Pojawiały się z ogromną szybkością, po czym zwalniały i łączyły się w wiszącą nieruchomo formację.

      Siedem, osiem… trzynaście. Coraz więcej i więcej.

      Przykucnąłem na mokrej trawie. Nawet nie szukałem schronienia. Dokąd miałbym uciekać? Ziemię najwyraźniej najechała flota okrętów kosmicznych – co do tego nie miałem cienia wątpliwości. Nie było się gdzie ukryć.

      Kiedy flota zbierała się na niebie, naszła mnie myśl, że Ziemia jest jak wyspa. Samotny spłachetek lądu pośrodku przepastnego oceanu. Byliśmy tylko małpami na drzewach, zwierzętami, które dawno temu założyły, że reszta wszechświata to wyłącznie nieskończone, pozbawione życia przestrzenie.

      Cóż, byliśmy w błędzie. Jednak istniały inne wyspy życia. Widywaliśmy je na nocnym niebie. W swojej pysze nadawaliśmy im nawet głupie imiona. A teraz istoty, które najwyraźniej jednak istniały, przyleciały, by odwiedzić nasz dryfujący w kosmosie kamyk.

      Żywiłem szczerą nadzieję, że okażą się przyjazne.

      7

      Po bardzo długim czasie – pozornie długim, bo w rzeczywistości upłynął pewnie co najwyżej kwadrans – jaskrawe rozdarcie na niebie przygasło i zamknęło się.

      Statki kosmiczne jednak nie zniknęły. W sumie było ich trzydzieści jeden. Liczyłem je kilkanaście razy, aż w końcu trzy razy pod rząd otrzymałem ten sam wynik.

      Byłem daleki od szczęścia. Drżałem, choć było ciepło. Poczułem silne parcie na pęcherz, więc poszedłem się załatwić. Jednak przez cały czas zadzierałem głowę do góry, obserwując niebo szeroko otwartymi oczami.

      Gdy gwiezdny przepływ zniknął, zauważyłem, że jeden ze srebrzystych statków się powiększa. Pewnie zmniejszał pułap. Klinowaty kształt szybko i bezszelestnie zbliżał się do Ziemi.

      Nie dostrzegałem ani śladu napędu. I żadnych świateł. Obiekt widziałem wyłącznie dzięki blaskowi księżyca. Stanowił czarny cień na tle nieba i tylko jedna krawędź odbijała poświatę, tworząc ostrą linię, lśniącą niczym klinga noża.

      Widok zbliżającego się statku kazał mi zerwać się na nogi. Zacząłem biec. Ku własnemu zaskoczeniu pędziłem jak wiatr. Moje płuca gładko zasysały powietrze. Stopy łomotały o ziemię i rozchlapywały kałuże. Wkrótce zgubiłem sandały, ale nie dbałem o to.

      Dwukrotnie potknąłem się o coś po ciemku, ale natychmiast przeturlałem się i z kocią zręcznością poderwałem na nogi. Brudny i zakrwawiony, biegłem dalej.

      Instynktownie kierowałem się w stronę wody. Nie wiem czemu – ale w ciągu ostatnich miesięcy zacząłem myśleć o plażach i ciepłym oceanie jak o bezpiecznej przystani.

      Przeciąłem szosę w pełnym biegu przy akompaniamencie klaksonów. Nawet się nie obejrzałem. Auta mogły mnie potrącić, ale chyba miałem szczęście, trochę jak jeleń, który jakimś cudem przebiega bez szwanku przez autostradę.

      Wreszcie poczułem pod stopami piasek, nadal ciepławy po upalnym dniu. Zacząłem układać w głowie szczątkowy plan. Wypłynę w morze. Daleko od brzegu. A potem będę dryfował w miejscu i czekał, jak najwięcej czasu spędzając pod powierzchnią. Niech statek kosmitów robi sobie z wyspą, co chce. Przy odrobinie szczęścia mnie przeoczy. Zresztą świetnie pływam. Znam się na prądach morskich i w razie potrzeby mógłbym dryfować choćby do piątku.

      Fale zmoczyły mi stopy i nagle poczułem przypływ dobrego samopoczucia. Z jakiegoś powodu miałem wrażenie, że w wodzie będę bezpieczny.

      Piana morska obmyła mi kolana, a potem biodra. Szum fal zagłuszył dobiegające z wyspy odgłosy. Ludzie jeździli tu i tam jak szaleni. Próbowali dotrzeć do domów, szukając bezpiecznego schronienia – tak jak ja. Na drodze stanowej i na ulicach Lahainy stały wraki rozbitych aut.

      Jednak statek był coraz niżej, coraz bliżej nas. Zawisł nad centrum wyspy. Zatrzymałem się i spojrzałem za siebie. Ogarnęła mnie mieszanka strachu i podziwu.

      Statek sunął powoli tuż nad lądem. Był przeogromny – mierzył prawie kilometr długości, jeśli nie więcej. Człowiek odnosił wrażenie, że lotniskowiec albo supertankowiec wzbił się w powietrze i teraz szukał zemsty na ziemskich istotach, które ośmieliły się łazić po jego