B.V. Larson

Rebel Fleet Tom 1 Rebelia


Скачать книгу

      Daleko nie uciekła. Z bocznego przejścia wystrzeliła czyjaś ręka, która powaliła dziewczynę na podłogę.

      Pojawiła się postać, która zaczęła metodycznie tłuc Gwen taką samą metalową rurką, jakiej ona użyła przeciwko mnie. Pałka sypała iskrami przy każdym brutalnym ciosie.

      Może jestem głupi, ale nie mogłem tego zaakceptować. Podbiegłem tam i odepchnąłem mężczyznę. I w tej chwili go rozpoznałem: to był nikt inny, jak doktor Chang.

      Gwen leżała na podłodze.

      – Co ty wyprawiasz, człowieku? – warknąłem, chwytając go za ramiona i potrząsając. Próbował się wyrwać. Miał oczy szaleńca.

      – Drużyna? – zapytał. – Dobraliście się w drużynę? To jakaś sztuczka! Czy to w ogóle dozwolone? Zgłaszam oszustwo!

      Zamachnął się na mnie. Co miałem robić? Nie dał mi czasu na zastanowienie, więc go uderzyłem i powaliłem na podłogę. Nie miałem złudzeń: nie przestałby mnie tłuc, dopóki nie padłbym jak Gwen.

      Nie użyłem dużo siły. Pozwoliłem, żeby większość roboty odwaliło za mnie elektryzujące działanie pałki. Przeciwnik oparł się o zakrwawioną ścianę i osunął na podłogę. Nie stracił przytomności, więc kopniakiem odtrąciłem jego broń, a potem sprawdziłem, co z Gwen. Ledwo oddychała.

      – Lepiej zacznij się tłumaczyć, doktorku, bo masz z czego – rzuciłem. – W sumie ona też.

      – Czemu tego nie skończysz? – zapytał. – Na co czekasz?

      – Nie zrobię ci krzywdy, dopóki będziesz grzeczny – obiecałem.

      – Aha! – powiedział, nagle rozumiejąc. – Ty wcale nie jesteś po jej stronie. Po prostu nie znasz zasad.

      – Więc może mnie oświecisz?

      – Wszyscy znaleźliśmy się tu jakąś godzinę temu. Schwytali nas na wyspie – zaczął, poruszony. – A przynajmniej tak myślę, że to było przed godziną. Zaczęło się przyjaźnie, wszyscy odnajdywali się nawzajem, chodzili tu i tam, dyskutowali o tym, co się dzieje. Ale potem do centralnej sali wszedł jakiś wielki facet i zaczął rozdawać te pałki. Powiedział, że w środku znajdziemy najpotrzebniejsze rzeczy. I faktycznie, w każdej było ubranie i trochę jedzenia.

      Kiedy mówił, zorientowałem się, że przegapiłem ten względnie spokojny okres, który opisywał. Przebudziłem się w samotności, ubrałem się i natychmiast mnie zaatakowano.

      – Ilu jest ludzi na pokładzie? – zapytałem.

      – Nie wiem.

      – Czy ten wielki i dziwny facet był kosmitą?

      – Nie, wyglądał na człowieka. Był starszym mężczyzną. Sprawiał wrażenie kogoś przyzwyczajonego do wydawania rozkazów. Rozdał nam broń i objaśnił sytuację, a potem wyszedł. Nie wiem dokąd.

      Przez chwilę przetrawiałem słowa Changa. W końcu zadałem jeszcze jedno pytanie:

      – Czemu zaczęliście się okładać pałkami?

      – Bo takie są zasady – powiedział. – Nieznajomy nam je wyjaśnił. Istnieje tylko jeden sposób, żeby się stąd wydostać: pobić wszystkich pozostałych. A jeśli się nie uda, może wystarczy zdobyć wynik wyższy niż reszta.

      Spojrzenie miał dziwnie szkliste. Coś z nim było nie tak. Może to skutek urazu głowy, a może coś innego.

      – To nie ma sensu – stwierdziłem. – Po co się bić?

      – Nie rozumiesz? Zwycięzca wróci na Ziemię. A przynajmniej on tak powiedział.

      – I wszyscy mu uwierzyliście?

      Wzruszył ramionami.

      – To bez znaczenia. Wystarczyło kilku takich, którzy zaczęli się nawzajem razić prądem i rozbijać innym czaszki. Z początku uciekłem. Wielu innych też. W centralnej sali wywiązała się okropna bójka.

      – Gdzie to jest?

      Wskazał w przeciwnym kierunku. Spojrzałem tam. Na podłodze były ciemne plamy.

      – I nagle wszystkim odbiło? – zapytałem. – Trudno w to uwierzyć.

      – To przez symy – odpowiedział z przekonaniem. – Symbiotyczne pasożyty. Wszyscy je mamy, żyją w naszych czaszkach. Są częściowo biologiczne, częściowo nanotechnologiczne. Powodują paranoję i agresję. Poza tym zwiększają siłę fizyczną i przyspieszają gojenie.

      – Symbiotyczne pasożyty? Ludzie, którzy mnie ścigali na Ziemi, coś o nich wspomnieli. Masz jednego?

      – Mam ich w żyłach pewnie całe miliony. Pasożytują na mnie i czasem zmieniają mi osobowość.

      – Jak to w ogóle możliwe? – zapytałem.

      – Natura zna takie przypadki – wyjaśnił doktor Chang. – Na przykład Toxoplasma gondii. Powoduje u ludzi najróżniejsze zaburzenia neurologiczne. Ale nie zapominaj, że organizmy, które ludzie nazywają „symami”, nie są naturalne. Zaprojektowano je specjalnie z myślą o modyfikowaniu naszego zachowania i fizjologii.

      Z korytarza prowadzącego do centralnej sali dobiegł stłumiony krzyk. Wstałem. Dość się już nasłuchałem wywodów lekarza.

      – Idę to zakończyć – oznajmiłem, ważąc w dłoni pałkę.

      Doktor Chang odchrząknął.

      – Nie wiem, kto wygrał walkę w centralnej sali, ale ktokolwiek to jest, może ci na to nie pozwolić. Chyba tam siedzą i czekają, aż pozostali wykończą się nawzajem.

      Zerknąłem na niego. On też coś knuł. Obserwował, co zrobię. Widziałem to w jego oczach.

      – Nie zamierzam grać w ich grę – powiedziałem. – A przynajmniej nie w ten sposób, w jaki właściciele tego statku by sobie życzyli.

      – Nie chcesz wrócić do domu? – zapytał.

      Wzruszyłem ramionami.

      – W domu i tak wszyscy oszaleli. Muszę odkryć, co się dzieje, i to zakończyć. Poza tym w ogóle im nie ufam.

      Doktor Chang zmrużył oczy.

      – Podoba mi się twój sposób myślenia. Nadal masz łeb na karku. Większość tych ludzi zmieniła się w zwierzęta.

      Znów trzymał w ręce pałkę. Jeden koniec był poplamiony czerwienią. Stuknął nim o wnętrze dłoni, rozmazując krew.

      Ruszyłem we wskazanym kierunku, w stronę centralnej komory.

      To mogła być zasadzka. Część umysłu ostrzegała mnie, żebym tam nie szedł – ale się nie zatrzymałem. Postanowiłem ufać tylko własnym pomysłom i planom.

      Czułem przypływ emocji. Strach. Gniew. Żądza krwi. Ale szedłem dalej. Możliwe, że te uczucia podsyłał mi sym. Może nie życzył sobie, żebym wkroczył do centralnej sali.

      Cóż, jaka szkoda.

      Na podłodze leżały ciała. Około dwudziestu, ułożone jedno na drugim. Niektórzy ludzie mieli roztrzaskane czaszki i wbijali we mnie spojrzenia swoich martwych oczu. Inni byli nieprzytomni, ale wciąż oddychali.

      Po prawej usłyszałem nagły trzask. Odwróciłem się błyskawicznie, unosząc pałkę.

      Poznałem go. To był mężczyzna, którego znałem jako Daltona. Klaskał, powoli i donośnie. Prześmiewczy aplauz pasował do ironicznego uśmieszku na jego twarzy.

      – Mogłem się spodziewać, że wpadniesz – rzucił szyderczo.