często tu zachodził? – zapytał czym prędzej Oryński, by ekspedient nie zdążył zastanowić się nad tą zniewagą.
– Dzień w dzień – odparł sprzedawca. – Choć zdarzało się, że nie widywałem go przez tydzień lub dwa. Bywał chyba wtedy poza miastem. Ale gdy tylko znajdował się w Warszawie, zawsze robił zakupy u mnie.
– Chodzi mi przede wszystkim o okres na około dwa tygodnie przed tym, jak został zatrzymany.
Mężczyzna pokiwał głową ze zrozumieniem.
– Wiedziałem, że pan o to spyta… Otóż Piotra nie było wówczas u mnie ani razu. Ostatnio widziałem go być może trzy, cztery tygodnie przed tym, jak ujęła go policja. Musiał robić zakupy gdzie indziej, zaopatrywać się hurtowo… a zresztą, trudno mu się dziwić. Rozumie pan… gdybym miał dwóch nieboszczyków w mieszkaniu, też niechętnie zostawiałbym ich samych.
Kordian postukał o ladę. Dostał to, po co tutaj przyszedł. Fakt, że Langer nie robił zakupów przez te ostatnie dziesięć dni, był już jakimś punktem zaczepienia. W połączeniu z zeznaniami kilku świadków, którzy potwierdzą, że nie widzieli Piotra na osiedlu, mógł zasiać wątpliwość w umyśle sędziego.
– Znał pan tych ludzi? – zagadnął Kormak. – Ofiary?
– Nigdy o nich nawet nie słyszałem. To znaczy usłyszałem dopiero po fakcie, z mediów. Teraz nawet nie pamiętam ich imion ani twarzy, a musi pan wiedzieć, że do twarzy mam niebywałą pamięć, jak zresztą każdy w moim zawodzie.
– Nigdy tu nie byli? – dopytywał chudzielec. – Może któryś z pracowników ich…
– O, na pewno nie – przerwał mu właściciel. – Ja jeden tutaj pracuję. Wszystko na własne konto. I gdyby ci ludzie się tu zjawili, z pewnością bym ich zapamiętał.
Nikt z otoczenia Langera nie znał ofiar. Wszystko wskazywało na to, że również dla samego sprawcy były to obce osoby. Stanowiło to dziwny element układanki. Żaden zabójca nie łowił przypadkowych ludzi na ulicy, a potem nie katował ich we własnym mieszkaniu.
A jednak do tej pory nie udało się ustalić żadnego związku pomiędzy tą parą a Langerem. Ofiary mieszkały na północno-wschodnich rubieżach Warszawy i na dobrą sprawę nie miały czego szukać w okolicach apartamentowca na Mokotowie.
– Policja pana przesłuchiwała? – zapytał Kordian.
– O nie, oczywiście że nie. Prowadzę tylko osiedlowy sklepik. Czemu ktokolwiek miałby mnie przesłuchiwać?
– Tak tylko pytam – odparł z lekkim uśmiechem Oryński.
Słowo „przesłuchanie” działało na przeciętnego człowieka jak woda święcona na diabła, choć w rzeczywistości nie miało pejoratywnego wydźwięku. Określenie środka dowodowego, jak każde inne. Przesłuchiwano strony w postępowaniu, przesłuchiwano świadków… i, oczywiście, podejrzanych, co powodowało negatywne konotacje tego słowa.
– Wezmę doktora Peppera na drogę – dodał Kordian, widząc, że właściciel zaczął łypać na niego nieco podejrzliwie.
– Proszę bardzo – odparł, znów sięgając do lodówki. – Sam nie mogę przestać tego żłopać. Czekam tylko, aż w jakimś kraju rozpocznie się dystrybucja nowych smaków. Wiem, że jest wiśniowy i…
– Dziękujemy panu za wszystkie informacje – przerwał mu Oryński.
Sklepikarz skasował napój chyba poniżej ceny, za jaką sprzedawał.
– Mam nadzieję, że nie będzie pan… bo ja wiem? Wnioskował o przesłuchanie mnie przed sądem?
– Nie ma się pan czego obawiać – zapewnił go zgodnie z prawdą Oryński. – Ale jeśli pańskie zeznanie w jakikolwiek sposób będzie mogło pomóc Piotrowi, przypuszczam, że nie będzie miał pan nic przeciwko?
– Pomóc? Wydawało mi się, że… Jezus Maria, myśli pan, że jest niewinny?
– Moim moralnym i ustawowym obowiązkiem jest obrona tego człowieka – odparł Kordian, nie zamierzając wdawać się w dłuższą konwersację z właścicielem sklepu. Otrzymał od niego informacje, które mogły okazać się kluczowe. Podziękował mu jeszcze raz, a potem wraz z Kormakiem ruszyli ku przystankowi tramwajowemu. Po drodze czuli na sobie ciężkie spojrzenie ochroniarza, który ich wpuścił.
– Poszło gładko – odezwał się chudzielec, kiedy wyszli za teren osiedla.
– Mamy przyczynek do zbudowania porządnej linii obrony, Kormak. To lepiej niż „gładko”.
– Chyłka będzie wniebowzięta.
Kordian skinął głową, lecz myślami był już daleko. Pytanie ekspedienta obijało mu się echem w głowie. Czy naprawdę sądził, że Langer tego nie zrobił? Joanna zdawała się przekonana, on sam też sądził, że klient jest niewinny. Ale kto mógłby go wrabiać w morderstwo? I w jaki sposób? Ojciec odpadał w przedbiegach – świat nie był skonstruowany tak prosto.
Ale w takim razie kto? I dlaczego?
Oryński nie miał pojęcia. Przypuszczał jednak, że jeśli będą drążyć odpowiednio długo, w końcu dokopią się do prawdy.
15
Chyłka podniosła wzrok na laptopa, gdy ktoś zaczął dobijać się do jej drzwi. Kontrolnie spojrzała na zegarek w prawym dolnym rogu ekranu. Cztery minuty temu minęło południe. Zminimalizowała okno przeglądarki i na ekranie pojawiła się tapeta z logo kancelarii – na grafitowym tle umieszczono napis „Żelazny & McVay”, z niedbale pociągniętą linią pod spodem, kończącą się tuż przed „y” w nazwisku „McVay”.
– Wejść – zaordynowała.
Przypuszczała, że Zordon i Kormak przyszli posypać głowy popiołem, gdyż trop dziewczyny hojnie obdarowanej przez naturę do niczego ich nie doprowadził. Kiedy jednak stanęli w progu, po wyrazach ich twarzy poznała, że się myliła. Bez zbędnych ceregieli i chełpienia się swoją zdobyczą Kordian przedstawił jej całą sytuację.
– Krótko mówiąc, mamy się czego uczepić – zakończył.
– Może – odparła Joanna. – Ale nie rób sobie nadziei, Zordon.
– A kto twierdzi, że robię?
– Twój rozentuzjazmowany ton.
– Bzdura.
Chyłka odgięła się na krześle.
– Mówiłam ci już o świętej zasadzie prawniczego żywota? – zapytała.
– Niestety – odrzekł Kordian. – Nigdy nie mów klientowi, że wygrasz jego…
– Nie o tej – przerwała mu. – Nigdy nie identyfikuj się z klientem. Nawet jeśli twoim zdaniem gość jest faktycznie niewinny, nie pozwól, by zaistniała między wami nić sympatii. Chyba że wyłącznie z jego strony. Z twojej nigdy.
– Ale…
– Przenigdy – zestrofowała go. – Podkreślam to, bo sprawiasz wrażenie, jakbyś był gotów wyjść za Langera, gdyby tylko istniała taka prawna możliwość. Im bliżej jesteś klienta, tym dalej jesteś od wygrania sprawy.
– Tak, sensei.
Joanna popatrzyła na niego spode łba, po czym dobyła papierosa.
– Słuchaj, Zordon… wygłaszanie tych kazań boli mnie bardziej, niż ciebie słuchanie ich, ale musisz się czegoś nauczyć. – Odpaliła marlboro. – Jeśli ja ci tego nie powiem, nikt inny tego nie zrobi. Chyba że Kormak. – Przeniosła