opowiadano mi na początku służby, jak pewien żołnierz WSI na misji w Libanie dopuścił do tego, by do broni dostały się ziarenka piasku. Podczas strzelania broń mu się zacięła. Facet przeżył, ale oberwał postrzał w policzek. Po powrocie do kraju odszedł do cywila, a po miesiącu strzelił sobie w skroń. Albo ktoś mu w tym dopomógł. Bez względu na to, jak było, zawsze warto mieć czyste narzędzia pracy.
Spojrzałem na zegarek – dochodziła 19:00. Zostało jeszcze kilka minut. Postanowiłem poćwiczyć rzucanie nożami do celu. Na moim wyposażeniu były trzy noże do rzucania, odpowiednio wyważone. Opanowanie tej sztuki nie należało do łatwych, ale po jakimś czasie praktycznie każdy rzut kończył się trafieniem w cel. Z reguły rzucałem do tarcz, w których celem były ludzkie twarze. Skąd je brałem? A bo to mało twarzy na wszelkiego rodzaju ulotkach, w gazetach, na afiszach? Przeważnie rzucałem zatem w twarze znanych aktorów, gwiazd sportu lub zwykłych nieudaczników, którzy myśleli, że jak dostaną jakąś małą rólkę w jakimś głupim filmie, to już będą aktorami na miarę Oskara. Czasem trafiła się twarz jakiegoś polityka. Do nich szczególnie lubiłem rzucać. Nie miałem tutaj żadnych preferencji. Polityk z prawej lub z lewej strony sceny politycznej, radykał, liberał. Jeden chuj. Każdy się skurwił i każdy był dobrym celem. Kiedyś, jeszcze w czasach, gdy zdarzało mi się oglądać telewizję, wyrobiłem sobie zdanie na temat polityki w tym kraju. W Polsce, w przeciwieństwie do Ameryki, nie było mężów stanu. Tam do polityki szli ludzie, którzy mieli już jakąś pozycję, jakiś majątek. U nas do polityki ciągnęło tych, którzy albo nie nadawali się do żadnej roboty, albo szli się nakraść. Tam polityk cieszył się szacunkiem, a u nas nikt polityków nie szanował. Ale sami zasłużyli sobie na to swoim zachowaniem. Przed wyborami zawsze ich usta były pełne obietnic. Z plakatów patrzyli uśmiechnięci, rzekomo szczerzy ludzie. Według słów ich sztabów wyborczych byli najuczciwsi, jako jedyni zasługujący na wybór, proobywatelscy. W debatach każdy uważał się za zbawiciela ludzkości, znawcę ludzkich problemów. Jak już ich wybierano, to zaczynali doić kraj do cna. Załatwiali swoim kolesiom państwowe fuchy. Na pokaz kłócili się z oponentami politycznymi, a po zgaszeniu kamer chlali wódę w jednym pokoju sejmowym, ruchali te same kurwy i pod stołem załatwiali swoje brudne interesy. Byli gorsi nawet od takich jak my. My nie udawaliśmy kogoś, kim nie jesteśmy. Jak coś nam nie odpowiadało, załatwialiśmy to słowem, pistoletem lub nożem. Sprzątaliśmy gówno, które sprawili politycy. W mojej ocenie byliśmy od nich lepsi również w innej kwestii. My mieliśmy świadomość swojego zła, brutalności, a politycy myśleli, że jak będą się taplać w gównie, to ich ręce pozostaną czyste. Tylko że zawsze zostawało jakieś gówno pod paznokciem.
Nie lubiłem też lekarzy. Kiedyś miałem dziewczynę, Gośkę. Jej ojciec był lekarzem. Połączyło mnie z nią wielkie uczucie. Taka młodzieńcza miłość. Niestety jej ojciec mnie nie akceptował. Traktował mnie jak jakiegoś Cygana. Ciągle robił jej awantury o to, że się ze mną spotyka. Kładł jej do głowy, że powinna związać się z kimś na poziomie, z lekarzem, prawnikiem. Kiedyś, gdy ją odprowadziłem do domu, stanął przy wejściu i powiedział mi, żebym chwilę poczekał. Zatrzasnął mi drzwi przed nosem, po czym wyszedł po paru minutach i wziął mnie na bok. Spojrzał na mnie z góry i zapytał: „Kim ty jesteś? Co sobą reprezentujesz? Co możesz zaoferować mojej córce?”. Odpowiedziałem wtedy: „Kocham ją. To jest najważniejsze. Jakoś damy sobie radę. Nie potrzebujemy pomocy od nikogo. Mogę pójść do pracy i zarobić na rodzinę”. Na to on się zaśmiał: „Możesz pójść do pracy? Jakiej pracy? Na budowę? Na ciecia? Nic sobą nie reprezentujesz i nigdy nie będziesz nic sobą reprezentować. Nie masz nawyku ani tradycji rodzinnych, by być kimś. Daj spokój mojej córce. Jak jeszcze raz cię zobaczę, to popamiętasz”. Po tych słowach odwrócił się i odszedł. Kilka dni później dowiedziałem się od Gośki, że zanim do mnie wyszedł przed dom, to ją spoliczkował i kazał jej pójść do pokoju. Chciałem mu coś powiedzieć, ale Gośka stwierdziła, że będziemy się spotykać ukradkiem. Tak, aby on nie wiedział, a za jakiś czas może się do mnie przekona. Widywaliśmy się tak przez miesiąc. Pewnego dnia Gośka zadzwoniła do mnie z płaczem – powiedziała, że musimy się spotkać. Umówiliśmy się na wieczór. Czekałem, ale nie przyszła. Dzwoniłem do niej przez kilka dni na numer domowy. Za każdym razem, gdy o nią pytałem, połączenie było przerywane. Chodziłem pod dom. Jej ojciec wzywał policję. Pewnego razu wyszła do mnie jej matka i powiedziała, że Gosia wyjechała za granicę i nie ma już ochoty się ze mną spotykać. Ponoć poznała tam jakiegoś chłopaka i są parą. Nie uwierzyłem. Szukałem jej, chodziłem, pytałem jej znajomych. Rok czasu szukałem. Poprzebijałem opony w samochodzie jej ojca. To auto było jego oczkiem w głowie. Pomimo tylu starań już jej nie spotkałem. Gdy trafiłem do służby, co jakiś czas sprawdzałem, czy nie pojawiła się u rodziców. Szukałem jakichś tropów. Prosiłem „Konara”, aby mi pomógł pewne tropy sprawdzić. Bez rezultatu. Teraz często Gośka mi się śniła. Zawsze mówiła, żebym nie odchodził. Wydawało mi się, że podświadomie Gosia prosiła, bym nie przestawał jej szukać. Cóż, zdjęcia lekarzy rzadko są umieszczane w gazetach, więc do takich celów rzadko rzucam. Chciałem zrobić zdjęcie ojcu Gośki, aby mieć cel do treningu, ale obawiałem się, że na zrobieniu zdjęcia bym nie skończył. Podejrzewałem, że odpowiednio bym go przesłuchał i wyciągnąłbym z niego miejsce jej pobytu. Tylko że gdybym to zrobił, Gośka mogłaby mnie znienawidzić. W końcu ojciec to ojciec, jakikolwiek by nie był. W warunkach dzisiejszych musiałem zadowolić się zwykłą tarczą strzelecką.
Szybko wykonałem trzy rzuty. Noże ze świstem przeleciały odległość do tarczy. „Konar” obejrzał się w moją stronę i rzekł:
– Pięknie, żuczku, pięknie. Do cyrku się zatrudnij. Dobrze ci idzie, wszystko w celu.
Bez słowa podszedłem do tarczy i spojrzałem na efekt. Wszystkie noże w czarnym polu. Wyciągnąłem je i wróciłem z powrotem na miejsce. Wykonałem pierwszy rzut. Nóż pośrodku tarczy. Wziąłem zamach i wtedy odezwał się major:
– Tak patrzę, jak rzucasz, i się zastanawiam, czy w wyobraźni go widzisz.
– Kogo? – spytałem.
– Tego, co ci ją zabrał? – odpowiedział Rechulski.
Na te słowa szybko rzuciłem nożem. Znowu w celu.
– Widzę, że jednak tak – zaśmiał się „Konar”.
Odłożyłem trzeci nóż i podszedłem do tarczy. Pierwszy z rzuconych noży wyszedł gładko. Drugi wbił się w dechę prawie po rękojeść. Musiałem użyć więcej siły, niż się spodziewałem. Dowódca, widząc moją męczarnię z wyciągnięciem noża, rzekł:
– Spokojnie, żuczku. Znajdziesz ją. A jak przyjdzie pora, to jej ojca znikniesz. Tak, aby nikt nigdy nie dowiedział się, że ty za tym stoisz.
Spojrzałem na majora. Uśmiechnął się i zapytał:
– To chirurg jest?
– Tak. Jeden z lepszych w kraju – odpowiedziałem.
– O! To się dobrze składa. Taki lekarz wie, jak w środku wygląda człowiek. Pewnie nieraz się zastanawiał, czy on wygląda w środku podobnie. Pomogę ci. Razem pokażemy doktorkowi, że w środku każdy wygląda tak samo. Wiesz, że człowiek ma w sobie ponoć sześć metrów jelita grubego? Na spotkanie z doktorkiem weźmiemy jakąś miarkę i się przekonamy, czy równe sześć. A jak skończymy z nim, to zawiążemy mu szalik z jelita cienkiego na szyi. Co ty na to? – rzekł dowódca.
– Pal licho z nim. Są ważniejsze rzeczy w życiu niż mierzenie czyjegoś jelita – odpowiedziałem.
– Tak, żuczku. Właśnie tu masz rację. Są ważniejsze rzeczy. Choćby nasze zadanie. Budź chłopaków i nawiąż łączność z resztą – rzucił sucho Rechulski.
Bez słowa wstałem i obudziłem pozostałych. Po chwili wszyscy weszliśmy do pomieszczenia, w którym siedział „Konar”. Usiadłem przed ekranem komputera i włączyłem