Piotr Kościelny

Zakon


Скачать книгу

się do dowódcy: – Ten kapitan… Zauważyłeś coś dziwnego? Niby uprzejmy. Niby starał się załagodzić ton rozmowy z pułkownikiem. Ale jednak coś w jego oczach mówiło, że nie jest to szczere. Podejrzewam, że teraz siedzi gdzieś i zastanawia się, po chuj tu jesteśmy.

      – Oj, żuczku. Nie przejmuj się tym. Wykonamy swoją robotę i znikamy. A kapitan będzie się całe życie zastanawiał, co tu się wydarzyło – stwierdził „Konar”, po czym zwrócił się do „Wezyra”: – Żuczku, sprawdziłeś apteczkę? Wszystko jest?

      – Ej, wkurwiasz mnie już – zirytował się „Wezyr”. – Wiem, co mam robić. Zachowujesz się jak małolat, co organizuje imprezkę z dupami i po dziesięć razy sprawdza, czy ma gumy. A od rana w niej chodzi.

      Cała nasza grupa zarechotała na te słowa. Tylko „Konar” rzekł poważnie:

      – Słuchaj. Jak dla mnie, to możesz te dupy walić w OP-1. Wszystko ma być gotowe i sprawne, jak już będziemy mieli przesyłki. Chcę, aby informacje o pobycie głównego celu uzyskać w ciągu godziny. Potem chcę przejąć cel i spierdalać do domu. A wiesz czemu? Nie wiesz. Więc ci powiem. Żonie powiedziałem, że jadę w delegację na tydzień do Katowic. I wiesz co? Nie mam zamiaru zbytnio się opalić na tej jebanej irackiej pustyni. Co powiem żonie? Że w Katowicach się tak opaliłem? A poza tym, jak już mówiłem, córa ma w tym roku maturę. Ponoć ma też chłopaka. Nikt ważny. Zwykła pizda w rurkach. Muszę pogonić łebka. Chłop to chłop, a nie laluś w przyciasnych spodenkach.

      – Ha, ha! „Konar” będzie miał kolejną szparę w domu! Żonę, córę i jej gogusia. Tylko się nie pomyl. A ten łebek też goli nogi? – zaśmiał się „Wacek”.

      – A skąd, do kurwy nędzy, mam wiedzieć? Pewnie goli. Jedno, co o nim wiem, to to, że więcej wali sobie zdjęć dziennie, niż ja konia w życiu zwaliłem.

      – „Konar”, pamiętaj, że jest ustawa o ochronie zwierząt i nie można znęcać się nad nimi. Walenie konia podlega pod paragraf – wtrąciłem.

      Ponownie cała grupa zarechotała, a dowódca wraz z nami. Po chwili major przestał się śmiać i zupełnie poważnie powiedział:

      – Dobra. Pośmiali się? Sprawdzić broń, sprawdzić sprzęt. Koniec laby. Trzeba zająć się zadaniem. Jest godzina 13:15. Na czujce zostają „Arni” i „Świniak”. Reszta spać. Zmiany co trzy godziny. Ostatnią czujkę mam ja i „Duch”. Na 19:00 wszyscy gotowi. Czy to jasne? A więc rozejść się. Ty, „Duch”, poczekaj chwilę.

      – Jasne – powiedziałem.

      Poczekaliśmy, aż zostaniemy w pomieszczeniu sami. Dowódca spojrzał mi uważnie w oczy.

      – Słuchaj, mam do ciebie prośbę i przy okazji zadanie. Ale niech zostanie to tylko pomiędzy nami. Wiemy tylko ty, ja i sam szef. „Wielki” podejrzewa, że w naszej grupie jest kret. Pamiętasz wiadomości w mediach o nurkowaniu gościa z Orlenu? Wszystko jak należy, a tutaj nagle jeden dziennikarzyna zaczyna się zastanawiać, jak możliwy jest taki wypadek. Założyliśmy mu smycz, od kilku dni chłopaki za nim jeżdżą, telefony są na podsłuchu. Wiemy tylko z techniki, że gość dostał jakieś info od kogoś od nas. Za dużo szczegółów.

      – W czym problem? Zniknijcie go – stwierdziłem.

      – Taki jest zamiar, tylko trzeba najpierw znaleźć kreta. Znikniemy dziennikarza, to kret skontaktuje się z kolejnym. Jak będziemy tak wszystkich znikać, to w tym kraju nie będzie prasy ani telewizji.

      – Dobra, a skąd pewność, że to ja nie jestem kretem? – zapytałem.

      – A jesteś? – Dowódca spojrzał mi w oczy. Spojrzenie było chłodne.

      – Myślisz, że jakbym był, tobym się przyznał? Chłopie! Skoro rozmawiasz ze mną, to chyba już sprawdziliście, że nie jestem. No chyba że… takie rozmowy przeprowadzasz z każdym z nas i sondujesz odpowiedzi. Czy kogoś z „Wielkim” podejrzewacie? – zapytałem.

      – Jest podejrzenie na „Arniego”. Jego telefon dwa razy logował się w pobliżu domu pismaka. Poza tym „Arni” zaczął ostatnio wrzucać coś cięższego niż zielsko. W jego domu znaleźliśmy woreczki z heleną. Rozumiem, że można się odstresować, ale prawie pół kilo to za dużo. Albo ćpa na potęgę albo diluje. Która opcja by nie była – to niebezpieczne dla organizacji. Jak ćpa, to może dużo gadać, może potrzebować kasy, więc łatwo się sprzedać.

      – Jakie jest moje zadanie? – spytałem.

      – Na tę chwilę obserwuj go. Jak zauważysz coś dziwnego, to melduj.

      – Okej. A kiedy będzie czyszczony, w razie czego? Tu czy w kraju?

      – W kraju. Tu mamy szybko wykonać zadanie i znikać.

      – Racja. W kraju łatwiej. Jakby co, to będę meldował – odpowiedziałem.

      Major uśmiechnął się i wyszedł z pomieszczenia.

      Przez chwilę zastanawiałem się nad tym, co usłyszałem. Ktoś donosił mediom o naszych działaniach. Odkąd byłem w służbie, nigdy nie miało to miejsca. Służyłem już sześć lat i nigdy nie było kreta. Zdarzały się przypadki, że ktoś za dużo pił i stwarzał zagrożenie, że po pijaku coś chlapnie. Ktoś mógł mieć długi i być podatny na szantaż. Wszystkie te przypadki były załatwiane. Pijak trafiał do mniej ważnych prac, a potem znikał. Mieliśmy zaprzyjaźnionych lekarzy psychiatrów. Pijak trafiał do wariatkowa, niby na odwyk, i już tam zostawał. Faszerowany lekami psychotropowymi stawał się warzywem. Ale przynajmniej rzucał picie. Z dłużnikami działano trochę inaczej. Firma spłacała ich długi. Taki dłużnik był szczęśliwy, a po kilku miesiącach znajdowano go w bramie. Prokuratura zawsze umarzała jako upadek ze schodów po pijaku. Raz się zdarzył wypadek taki, że denat leżał przykryty własną kurtką kilka metrów od schodów, a jego krew znaleziono przed bramą. Dziwny upadek, ale prokurator dostał nowe auto i zrobił dużo, aby sprawę zamknąć. Rodzina trochę krzyku robiła, że denat nigdy nie pił, ale patolog podmienił próbki krwi i w papierach wszystko się zgadzało. Wielu odeszło z firmy, ale nikt nie zdradził z premedytacją. Jaka mogła być motywacja kreta? Kasa? Raczej nie – zarabiamy dobrze. Wyrzuty sumienia? Też nie. Sumienia mamy czyste, bo nieużywane. Chęć skończenia z taką robotą? Jeśli tak, to zaraz po tym, jak „Konar” się upewni co do swoich podejrzeń, kret spełni swoje marzenia. Szkoda tylko, że jako nieboszczyk. Ale to nie było moje zmartwienie. Jeśli ktoś zdecydował się zdradzić, to musiał ponieść wszelkie konsekwencje swoich czynów. Ze służb nigdy się nie wychodzi. Można udawać, że się udało zakończyć ten etap, ale służby zawsze się o człowieka upomną. Osobiście miałem nadzieję, że sam nigdy nie będę znajdował się w sytuacji, jaka czeka zdrajcę. Można ukrywać się przed kolegami ze służby. Można zmieniać wygląd. Ale zawsze człowieka znajdą. Znajdą i znikną. Cóż, nie moja sprawa, trzeba położyć się i odpocząć. W nocy czekała nas kupa roboty.

      ***

      Krzekotów, okolice Warszawy, 1 kwietnia 2005 r., godz. 17:52

      Generał, jadąc na spotkanie z członkami „Zakonu”, zastanawiał się, który z jego ludzi donosi mediom. Po otrzymaniu informacji o zdradzie sprawdził w pierwszej kolejności swoich najbardziej zaufanych ludzi: majora Rechulskiego – „Konara”, podpułkownika Andrzeja Kamysza – „Kamyka”, kapitana Krzysztofa Miałkowskiego – „Miałkiego”. Każdy z nich miał z kolei sprawdzić swoich najbardziej zaufanych ludzi. U „Kamyka” i „Miałkiego” zdrajcy nie znaleziono. U „Konara” najwięcej wątpliwości było wobec „Arniego” i „Ducha”. Pozostali byli poza podejrzeniem.

      „Arni” – dotąd sumienny gość, typowy zawodowiec. Ostatnio tylko miał jakieś problemy z dragami. Pół kilo heroiny w domu, trochę dużo. A skoro ćpał, to stał się mało ostrożny. Dużo nie brakowało, by ktoś go podkablował policji, a wtedy ten,