Piotr Kościelny

Zakon


Скачать книгу

obiema grupami, że włączą lokalizator GPS w momencie, gdy znajdą się w punktach, z których mamy ich ewakuować. Po włączeniu lokalizacji mieli spokojnie czekać na nasz przylot.

      Spojrzałem uważnie na ekran i coś zwróciło moją uwagę.

      – Widzę coś dziwnego – powiedziałem. – Nie są w miejscu, gdzie mieli być. Poruszają się.

      Dowódca po chwili także to zauważył.

      – Wywołaj ich! – rzucił szybko.

      Niewiele się namyślając, założyłem słuchawki i powiedziałem do mikrofonu:

      – Zero dwa do dwa dwa sześć zgłoś.

      Odpowiedziała mi cisza. Ponowiłem wywołanie:

      – Zero dwa do dwa dwa sześć zgłoś.

      Dalej cisza. Postanowiłem wywołać drugą grupę:

      – Osiem trzy do dwa dwa sześć zgłoś.

      – Osiem trzy zgłasza – usłyszałem głos „Krochmala”.

      – Osiem trzy, co się dzieje? Nie jesteście tam, gdzie macie być. Łączność z zero dwa zerwana – rzuciłem.

      – Idziemy jako wsparcie dla zero dwa. U nas bez problemu. U zero dwa kilku ciapatych narobiło szumu. Zero dwa wycofuje się, ostrzeliwując. Gorąco tam jest – powiedział dowódca grupy.

      – Zadanie wykonane? Cele są z wami? – wtrącił się do rozmowy major.

      – Tak. Jeden lekko poobcierany, wszyscy posrani, ale są. Kiedy możemy się was spodziewać? – spytał „Krochmal”.

      – Maszyny startują za dwie minuty, kwadrans lotu. Postaraj się w tym czasie jak najbardziej zbliżyć do zero dwa. Razem spróbujcie spowolnić brudasów. Koniec łączności – rzucił dowódca, zrywając połączenie.

      Ja szybko wyszedłem z programu szyfrującego.

      Po chwili cała grupa biegła do śmigłowców. Maszyny miały już włączone silniki. Wszystko przebiegało sprawnie. W trakcie rozmowy z grupą „Krochmala” pozostali szykowali się już do akcji. „Wacek” postawił w stan gotowości pilotów, więc nie marnowaliśmy czasu na zbędne działania. Zabrałem ze sobą karabinek snajperski. Po chwili byliśmy w powietrzu.

      Lot upłynął szybko. Mniej niż kwadrans zajęło dolecenie do punktu, skąd mieliśmy odebrać obie grupy. Z okien maszyny widzieliśmy w oddali pole starcia naszych chłopaków z grupą pościgową. Jeden z wozów terenowych płonął, dym unosił się wysoko. Druga terenówka stała i widać było, że ma przestrzelone koła i powybijane szyby. Grupa „Harnasia” ostrzeliwała się z zagłębień terenu. Kilkadziesiąt metrów dalej stały dwa pozostałe samochody naszych ludzi. „Krochmal” ostrzeliwał napastników z flanki. W meldunku stwierdził, że kilku ciapatych narobiło szumu. Naszym oczom ukazał się jednak nieco bardziej poważny widok. Nie kilku napastników, a kilkudziesięciu. Przeciwko naszym chłopakom przeciwnik wystawił jeden pojazd opancerzony, z osiem terenówek i dwie stare ciężarówki. Dało się słyszeć zmasowany ogień z kałasznikowów.

      Major obserwował miejsce potyczki przez lornetkę. Po chwili rzucił ni to do nas, ni do siebie:

      – Jebane brudasy mają moździerze. – Po chwili, wyraźnie zwracając się do pilota, rozkazał: – Przeleć nad naszymi i wal z działek pokładowych po ciężarówkach i BWP-ie. Pozostałe maszyny niech walą w moździerze.

      Pilot bez namysłu połączył się z pilotami pozostałych maszyn i przekazał im rozkaz. Po chwili śmigłowce rozpoczęły zmasowany atak na pozycje nieprzyjaciela. Ostrzał spowodował kłęby kurzu i dało się słyszeć kilka eksplozji. Gdy pył nieco opadł, można było dojrzeć kilka płonących pojazdów. Napastnicy rzucili się do ucieczki.

      Major rzucił do pilota:

      – Ląduj. Druga maszyna też ląduje, a trzecia niech trochę ich jeszcze pogoni.

      Pilot przekazał polecenie Rechulskiego pozostałym załogom śmigłowców. Chwilę później dwie maszyny rozpoczęły manewr lądowania. Gdy zatrzymały się na twardym gruncie, major wyskoczył ze środka jako pierwszy. Zabezpieczyliśmy szybko lądowisko, ustawiając się wokół śmigłowców. Po chwili naszym oczom ukazały się obie grupy uderzeniowe. Cele misji miały na głowach założone worki, a ręce skute za pomocą plastikowych kajdanek. Członkowie oddziału specjalsów popychali ich w kierunku śmigłowców. Chwilę później trójka jeńców znajdowała się już we wnętrzu śmigłowców. Major szybko wydał polecenie komandosom, aby ubezpieczali lądowisko. Wkrótce cała dziesiątka pobiegła w kierunku, gdzie śmigłowiec pogonił napastników.

      Do majora podszedł kulejący „Harnaś”. Na jego twarzy widać było trud ostatnich wydarzeń. Włosy miał osmalone. Cały był brudny, z ramienia ciekła mu krew.

      – Jakie straty? – zapytał major.

      – Jeden z przewodników zabity, nie wiem który. Albo Ahmed, albo Sahim. Nie rozróżniam ich. Drugi lekko ranny w udo. Cele całe, chociaż śmierdzące. Jeden cel zesrał się w barchany. U nas: ja – lekki postrzał, specjalsi poobijani. U „Krochmala” jeden specjals chyba ma połamane żebra. U mnie brak łączności. Ze sprzętu – rozbity tablet. Aa… i auta nadają się dla naszych blacharzy w kraju. Jeszcze będą śmigać po autostradach, których nie mamy. Generalnie git. Kończmy tutaj i lećmy – zdał meldunek „Harnaś”.

      Całej rozmowie z boku przysłuchiwał się „Mazut” i jego „pupilek”, którego nazwaliśmy „plecakiem”. Podszedłem do „Mazuta” i zapytałem:

      – Wszystko w porządku?

      – Tak, chociaż ciężko było – odparł „Mazut”.

      – A ty, dzieciaku? – spytałem „plecaka”.

      – W porządku. Ku chwale ojczyzny, panie… – Tutaj młody się zawiesił, bo nie znał mojego stopnia.

      Uśmiechnąłem się do niego i powiedziałem:

      – Spoko. Dobra robota. Jak wrócisz do kraju, to orkiestra ci zagra i kompanię honorową garnizon wystawi.

      Młody się uśmiechnął. Szkoda, że nie wiedział, że orkiestra będzie grała na jego pogrzebie, a garnizon kompanię honorową najczęściej wystawia, odprowadzając na wieczny spoczynek.

      W oddali widać było wracający trzeci śmigłowiec. Ciszę co jakiś czas przerywał huk wystrzału. To reszta naszej ekipy dobijała rannych napastników.

      Postanowiłem sprawdzić stan pozostałych przewodników. Podszedłem do terenówki, która miała powybijane szyby. Za kierownicą siedział jeden z Irakijczyków. Popatrzyłem na obrażenia. Chłopak dostał postrzał w głowę. Można powiedzieć, że stał się półgłówkiem, tyle z jego łba zostało. Jedno oko zwisało mu na jakiejś żyłce. Ewidentnie już gdzieś tam ganiał swoje siedemdziesiąt dwie dziewice. Albo kozy. Im wszystko jedno. Rozejrzałem się w poszukiwaniu drugiego. Zobaczyłem, że leży za jakimś kamieniem. Z jego uda ciekła krew.

      – Jak tam, brachu? – zapytałem.

      – Wyliżę się – odpowiedział Irakijczyk łamaną polszczyzną.

      – Jak masz na imię? Ahmed czy Sahim?

      – Sahim – odpowiedział cicho.

      – A więc słuchaj, Sahim. Sprawa wygląda tak. Po tej akcji na irackiej ziemi jesteś spalony. Zdajesz sobie sprawę?

      – Tak.

      – Zatem skoro na ziemi jesteś spalony, nie pozostaje nic innego, niż wysłać cię gdzie indziej.

      Sahim nie zauważył, że w trakcie rozmowy delikatnie podniosłem MP5.

      – Wiesz, dokąd cię wyślę? – dokończyłem.

      – Do