Piotr Kościelny

Zakon


Скачать книгу

Beznamiętnie zaczął uderzać nim w twarz Irakijczyka. Na ten widok „Mazut” zareagował:

      – Ej! Co on wyprawia? Po co to?

      – Dla bezpieczeństwa jego rodziny. Tutaj identyfikują na podstawie kart dentystycznych. Oczywiście, jeśli ktoś był kiedykolwiek u dentysty i ma zęby. A tak zmasakruje mu się twarz, nikt go nie rozpozna i jego rodzina będzie bezpieczna. Z drugim zrobimy to samo – odpowiedział major.

      Młody żołnierz pieszczotliwie nazywany „plecakiem” zaczął rzygać. Widok, jaki zobaczył, miał mu towarzyszyć i go prześladować do końca życia. To znaczy przez tych kilka minut, jakie mu pozostały.

      Do ciała, które skończył masakrować „Wezyr”, podszedł „Arni”. Z kanistra zaczął wylewać na truchło benzynę. Gdy skończył, wyciągnął paczkę zapałek, jedną otarł o draskę. Zapaliła się jasnym ogniem. „Wezyr” rzucił ją w kierunku ciała. Zwłoki momentalnie zajęły się ogniem i po chwili dał się wyczuć zapach spalenizny. „Mazut” na ten widok odwrócił się tyłem. Na to czekałem. W chwili, gdy się odwracał, w mojej ręce znalazł się nóż. Szybkim i zdecydowanym ruchem wbiłem mu ostrze pod lewą pachę. Wielokrotnie ćwiczone pchnięcie wyszło idealnie. Nóż trafił w serce, przebijając lewą komorę. Śmierć była natychmiastowa. Ciało bezwładnie zsunęło się na ziemię.

      Młody, nie przerywając rzygania, nie zorientował się nawet, co się dzieje. Po chwili zauważyłem, że za jego plecami ustawia się major. Skierował broń w stronę młodego i po chwili padł strzał. Prosto w potylicę. Takim strzałem Ruscy zabijali naszych oficerów w Katyniu. Ciało młodego upadło wprost w wymiociny, które przed chwilą opuściły jego usta. Major odwrócił się i wydał rozkaz, starając się przekrzyczeć lądujący śmigłowiec:

      – Dobra, sprzątajcie ten bajzel. Spalcie wszystkie ciała. Rozejrzyjcie się, czy nie pozostało cokolwiek, co świadczyłoby o naszej wizycie. Potem spalcie wszystkie samochody. Pilot przekazał informację, że w naszą stronę kieruje się chyba cała iracka armia i jeszcze kilka innych ciapackich wojsk.

      Pięć minut później wszyscy byliśmy na pokładach maszyn, kierując się w stronę bazy.

      ***

      Irak, 1 kwietnia 2005 r, godz. 21:01

      Zwoliński

      Dwie godziny temu patrzyłem, jak grupa najemników biegnie w kierunku startujących śmigłowców. Samo zapuszczenie silników było zaskoczeniem. Każdy pojazd musiał mieć zgodę na opuszczenie bazy. Tutaj jednak nic takiego nie miało miejsca. Teraz stałem w pobliżu lądowiska i patrzyłem, jak do bazy zbliżają się śmigłowce.

      Obok mnie stał porucznik Strzelczyk z GROM-u i kapitan Marta Nowakowska.

      – Chyba jakaś szybka akcja – stwierdził porucznik. – Wylot, zadanie, przylot. Klasyka.

      – Wyczuwam w głosie nutę zazdrości – powiedziała z uśmiechem pani kapitan.

      – Zazdrości? Nie. Dla nas to chleb codzienny. Tylko jak dotąd to my załatwialiśmy te sprawy. Smutne, że nikt nie skorzystał z naszych umiejętności – odpowiedział porucznik.

      – Nikt nie skorzystał, bo nie chciał informować o zadaniu. Cała ta sprawa śmierdzi – stwierdziłem.

      – Kapitanie Zwoliński, pan to wszędzie wietrzy łamanie prawa i spiski – zaśmiała się Nowakowska.

      – Nie, pani kapitan. Tylko tam, gdzie smród jest bardzo wyraźny – odpowiedziałem.

      – Ja mam tylko nadzieję, że ktoś jest ranny i trzeba go będzie zszywać. Z premedytacją nie użyję znieczulenia – stwierdziła pani doktor.

      Spojrzałem na nią i zobaczyłem w jej spojrzeniu dziwne ogniki. Takie szelmowskie. Kiedyś jedna polityk stwierdziła, że ma kurwiki w oczach. Zawsze byłem ciekaw, jak te kurwiki wyglądają. Teraz chyba poznałem odpowiedź. Zacząłem się zastanawiać, czy pani kapitan mnie podrywa. W sumie nie miałbym nic przeciwko temu. Zgrabna, elokwentna, czasem trochę zbyt wulgarna. Ale w wojsku w tych czasach nie było nikogo, kto by czasem kurwami nie rzucił. Istniał tylko jeden problem – miałem w domu żonę. Nie wiadomo, jak długo jeszcze, ale na tę chwilę była. Obrączka zaczęła mnie parzyć w rękę. W duchu skarciłem się za lubieżne myśli na temat pani doktor. Przeniosłem wzrok na lądujące śmigłowce. Po chwili maszyny się zatrzymały i z wnętrza wyszli najemnicy. Ich liczba była trzykrotnie większa niż podczas południowego lądowania. Zwróciłem uwagę na fakt, że wśród nich trzech mężczyzn miało worki na głowach. Najemnicy szybko otoczyli więźniów i w szyku bojowym, jak żołnierze oddziałów specjalnych, zaciągnęli ich do zamkniętej strefy.

      Spojrzałem na porucznika Strzelczyka. Na jego twarzy malowało się zdziwienie.

      – No, to chyba gości mamy w komplecie – oceniłem chłodno.

      – Dziwne. O każdej akcji specjalnej powinno się meldować, żeby nie doszło do przypadkowej bratobójczej strzelaniny. Hmm… Ktoś pominął GROM. Ciekawe, kim są nasi goście – stwierdził z wyrzutem porucznik.

      – Ktokolwiek to nie jest, w najbliższych dniach może być gorąco. Irakijczycy na pewno dowiedzą się, kto za tą akcją stoi, i możemy mieć problemy. Doszło do walki, widzieliście, że niektórzy kuleli – powiedziałem.

      – A mnie zastanawia, kim są więźniowie. Ktoś z talii? – zapytała kapitan Nowakowska.

      Spojrzałem w jej kierunku. Może miała rację. Amerykanie przed wojną zrobili talię kart symbolizujących najważniejszych współpracowników Saddama. Czyżby nasz rząd trafił na kryjówki członków reżimu? W takiej sytuacji zrozumiała byłaby ta zasłona tajemniczości. Obawiano się ryzyka wycieku informacji. Tylko niepotrzebny był taki początek znajomości pomiędzy dowództwem bazy a gośćmi.

      Przeczucie miałem jednak nieco inne. Już w ciągu dnia nad czymś się zastanawiałem. Teraz postanowiłem to zrobić. Miałem w pokoju dwie kamery. Zwykłe, ręczne „soniawki”. Zamierzałem użyć ich, aby nakręcić twarze gości. Oczywiście zdawałem sobie sprawę z konsekwencji tego czynu, gdyby to wyszło na jaw, niemniej jednak musiałem mieć jakiś ślad obecności najemników w bazie. Tylko trzeba było zrobić to sprytnie, tak aby nikt mnie na tym nie nakrył. Jedną kamerę chciałem zamaskować w pobliżu wejścia do ich strefy, a drugą trzymać przy sobie. Byłem ciekaw, jakie będą efekty mojej misji szpiegowskiej. Na tę myśl się uśmiechnąłem. Chwilę później usłyszałem głos kapitan Nowakowskiej:

      – Coś śmiesznego powiedziałam? Ryj się kapitanowi cieszy, jakby przynajmniej świerszczyk ojca w kiblu znalazł.

      – Jakbym świerszczyk znalazł, to głowa na boki by mi chodziła przy sprawdzaniu, czy nikt nie widzi. Uśmiechnąłem się, bo pomyślałem, że z pani równy chłop, a właściwie baba. Ładna, zgrabna, ale strasznie dużo pani przeklina. – Uśmiechnąłem się najszerzej jak mogłem. – Pożegnam państwa. Idę poszukać jakiegoś świerszczyka.

      Odwróciłem się i powoli zacząłem iść w kierunku swojej kwatery. Z tyłu dobiegł mnie śmiech pani doktor i słowa:

      – Ej, uważaj, Casanova, bo ten chłop, a właściwie baba, lewatywę ci w nocy zrobi!

      Tym razem szczerze się uśmiechnąłem i podniosłem rękę w górę na znak pożegnania. Czułem, że z panią kapitan dane mi będzie poznać się bliżej. Obrączka piekła żywym ogniem.

      ***

      Irak, 1 kwietnia 2005 r., godz. 21:07

      „Duch”

      Po wylądowaniu szybko otoczyliśmy więźniów. Staraliśmy się ukryć ich obecność. Utworzyliśmy wokół nich szczelny kordon i udaliśmy się do wydzielonej dla nas strefy. Zauważyłem, że z boku lądowiska stoi ten wścibski kapitan żandarmerii wraz z jakąś babką i innym nieznanym