Max Czornyj

Inna


Скачать книгу

granice. Nie chcę cię zabić, kochanie. Naprawdę nie chcę.

      Pięć procent.

      Muszę spadać.

      OSIEDLE BALTIC RESORT, GDZIEŚ, DZIŚ, PRZED CHWILĄ

      Nie pamiętam prawie niczego.

      Zegarek. Szybko szukam zegarka. Wiem, że muszę pisać. Zapisywać wszystko, choć nie jestem pewny, w jakim celu. To tak cholernie boli. Rozmasowuję udo, wyczuwam szew, piszę, bo laptop leży przede mną. Ostatni wpis, ostatnia linijka pochodzi sprzed prawie sześciu godzin.

      [→ notatka przeniesiona na urządzenie mobilne]

      Co jest, do cholery?!

      Urządzenie mobilne. Na biurku, obok laptopa leży komórka – i muszę zapamiętać tę nazwę. Dwu-, może trzyletni blackberry, choć nie mam pojęcia, w jaki sposób mogę cokolwiek datować. Który mamy rok? Osiemnasty? A może już dwudziesty?

      Albo jeszcze gorzej…

      Dotykam klawiatury, przerażony, że przecież nie pamiętam żadnego PIN–u, ale niczego nie trzeba wpisywać. Ekran od razu się rozjaśnia i wyświetla się długa notatka.

      Zaraz, chwila, muszę się wstrzymać, nim zacznę czytać. To jakieś szaleństwo. Obłęd.

      Patrzę na kominek, w którym tylko na dnie paleniska hulają pojedyncze iskierki żaru. Musiałem go rozpalać dawno, co najmniej pół doby temu. Przez cały ten czas spałem? Chyba nie bardzo, bo nie czuję się przesadnie wyspany. Powieki lekko mi się kleją, a z tyłu głowy i na karku ktoś zamontował ciężarki.

      Łupie mnie.

      Rozglądam się po pokoju w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów, jakichkolwiek wskazówek, co się dokładnie stało, ale doskonale wiem, że wszystko jest zapisane na telefonie. Tyle że ja nie chcę czytać. Boję się. Naprawdę bardzo się boję tego, co mogę tam znaleźć.

      Pokój jest taki przytulny. Niewielki kominek, nad nim lustro w złoconej ramie, po bokach dwa wielkie obrazy ze scenkami morskimi oraz z ubogim portem. To mi przypomina, że jestem w Baltic Resort lub Resort Baltica, będę się jeszcze musiał upewnić. Za podzielonymi na sześć części oknami leje deszcz. Monotonnie, jednostajnie i dosadnie. Ulewa wali w parapet, w rynny, w dach, który jest pewnie omszały i ceramiczny, w kolorze płomiennej czerwieni. Właśnie ten odcień przewija się w jakimś wspomnieniu, ale może dotyczyć czegoś całkiem innego. Auta? Ścian w sypialni?

      Krwi?

      Na biurku są laptop, telefon, opróżniona szklanka i blok kartek. Obok – książka założona papierkiem. Nieco dalej drukarka, a przy niej linijka. Wiem, że do czegoś całkiem niedawno była mi potrzebna, lecz… Nieważne. Przy krześle, na którym siedzę, leży podwójne opakowanie papieru toaletowego.

      Niech to szlag.

      Szedłem do kibla się wysrać i nagle wszystkiego zapomniałem? Nie, to raczej niemożliwe. Tym bardziej że nie siedzę na górze gówna.

      Musisz pisać.

      Cholerny wewnętrzny głos, który molestuje mnie tym jednym rozkazem jak zepsuty gramofon. A jeśli nie będę pisał? Jeśli rzucę ten laptop w kąt i go zdepczę? Co się niby wtedy stanie?

      Boję się. Tak bardzo się boję, że jeśli przestanę pisać, coś się wydarzy. Ale co? Nie przestanę, to z całą pewnością, będę pisał, pisał, pisał, choćbym nie wiedział, co i dlaczego. W pokoju są jeszcze piękny żyrandol i perski dywan w kolorze zgniłego mięsa, a oprócz tego na panoplium wisi interesująca kolekcja broni. Skrzyżowane szabla i pałasz oraz kilka pistoletów. To wszystko moje?

      Chciałbym wstać, ale gdy wstanę, przestanę pisać. Chociaż… zaraz…

      Przecież właśnie do tego musi mi służyć ta cholerna komórka. To mój przenośny respirator. Rozrusznik serca na wypadek, gdybym zapomniał. O czym? Oblewa mnie zimny, lodowaty pot. Spływa po karku i wzdłuż kręgosłupa, przeszywają mnie dreszcze. To chyba niepokój.

      Kładę dłoń na blacie. Lewą, żeby prawą wciąż stukać. A teraz zamieniam je rolami. Nic. Żadnych śladów. Staram się dostrzec swoje odbicie w ekranie laptopa, ale kontrast jest zbyt mocny i widzę tylko niewyraźny zarys. Boże. Ile mam lat? Dłonie, odkąd je pamiętam, niby nic się nie zmieniły, włosy wciąż są ciemne, niepoprzetykane siwizną.

      Muszę to zrobić.

      Z obawą najeżdżam na ikonkę kalendarza w dole ekranu.

      Dzisiaj. Teraz.

      Wyświetlają mi się tylko te dwa słowa.

      – Kurwa mać – nie powstrzymuję przekleństwa. – To jakiś obłęd.

      Gładzę się po policzkach i wyczuwam jedynie delikatną szorstkość. To znak, że goliłem się nie wcześniej niż sześć godzin temu. Po dwunastu moja twarz przypomina papier ścierny. Po dwóch dobach muszę używać maszynki elektrycznej. Tyle wiem. Golenie…

      Wydaje mi się, że niedawno kosiłem trawnik, i rzeczywiście wygląda na równy. Dość równy, ale nie całkiem. Za nim jest mur, kamienny, łączony grubą zaprawą. Nie widzę bramy. Furtki też nie. Główne wejście i podjazd muszą się znajdować z drugiej strony domu. Czy mam samochód? Czy tylko jeden?

      O właśnie, czy tylko jeden, bo może mam żonę?

      Obrączki brak, ale przecież są różne sytuacje. Są narzeczeństwa, związki partnerskie, relacje nieformalne – to wszystko wiem. W głębi duszy czuję, że kogoś kocham i że ten ktoś jest gdzieś blisko. Muszę się skupić. Zamyślić. Na chwilę odsunąć ten laptop.

      Pamiętam.

      Dzięki Bogu pamiętam jej imię.

      Izabel.

      To tobie wszystko zawdzięczam.

      Tak bardzo cię kocham.

      Gdzie jesteś?

      No dobrze. Muszę sięgnąć po telefon. Od tego się nie ucieknie, a wiem też, że nie jestem tchórzem. Nie jestem. Tchórzem.

      Automatycznie zerkam na wskaźnik baterii – dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Tuż obok rząd cyfr: 1.01.2001. To chyba automatyczna data. Razem z nią pulsuje wyświetlacz godziny. 00:00. Przewijam ekran szybkimi ruchami palca, przewijam długą, bardzo długą notatkę, a potem znów wracam do laptopa. Moje oczy zachodzą mgłą.

      Boże, to jakieś piekło!

      [Tę wiadomość, ten wpis, możesz wykasować albo ustawić jako codzienne przypomnienie – zdecyduj potem]

      OSIEDLE BALTIC RESORT, GDZIEŚ, DZIŚ, PRZED CHWILĄ

      Czeka cię dokładnie czterdzieści osiem godzin jasności. 48 h. Zapamiętaj!

      Ten klarowny komunikat napisałem umyślnie inną czcionką. Pulsuje na ekranie laptopa jak przestroga, ale i tak ostatnim razem musiałem go przegapić. Nie przeczytałem wszystkiego od początku i tak się skończyło. Nie poznałem jednego pełnego dnia. Zresztą może wtedy nie chciałem go poznać. Może zacząłem wszystko inaczej, bo świadomość spłynęła na mnie, gdy robiłem krok lewą nogą.

      Teraz wiem znacznie więcej.

      Chyba nie muszę się spieszyć.

      Sprawdzam, czy telefon ma dostęp do internetu, ale to, oczywiście, jest wykluczone. W domu nie ma routera. Lepiej, żeby listonosz nie pojawiał się tu z rachunkami zbyt często. Płatności elektroniczne też nie byłyby specjalnie wskazane. Wskazane jest za to nie mieć konta bankowego ani karty kredytowej i nie zostawiać śladów. To zwykła profilaktyka.

      Powinienem umieścić tę informację jako jeden z najważniejszych komunikatów. W moim przypadku to ważniejsze niż dekalog.