siliłam się na oryginalność. Wybrałam przedwojenny bambus z rączką pokrytą pasami zdartymi z grzbietu krokodyla oraz posrebrzaną główką. Teraz częściej czułam się jak cyrkowiec niż elegancka dama. Perspektywa, jak widać, zmienia się z wiekiem.
Od incydentu śpię w sypialni na dole, która pierwotnie miała być pokojem dla gości. Jednak przez ostatnie lata żaden z nich (nie wliczając mojej córki, ale córka przecież nigdy nie jest gościem w domu rodzica) nie zdecydował się na nocleg. Maciej kilka razy się do tego szykował, lecz w przypływie niespodziewanej pruderyjności zawsze hamowałam jego zapędy.
Mimo fizycznego inwalidztwa złe przeczucia przydają mi dodatkowych sił. Po schodach wchodzę tak szybko, jakby nigdy nic mi się nie przytrafiło. Zatrzymuję się tylko na chwilę, by rzucić okiem na mieniący się w słońcu Bałtyk i gnące się korony sosen. Na szczęście bryza jest ciepła, a na plaży pewnie nie ma gdzie szpilki wcisnąć. Między innymi dlatego przed dwunastoma laty zdecydowałam się kupić ten absurdalnie drogi, zdecydowanie zbyt wielki dom. Przepłaciłam prawie dwukrotnie, by zostać dumną obywatelką luksusowego osiedla tuż nad polską riwierą i móc po kąpieli w morzu osuszyć się we własnym ogrodzie.
Wtedy Baltic Resort liczył tylko pięć czy sześć domów. Dzisiaj to całe osiedle skopiowanych jota w jotę rezydencji, w których jedynym zmieniającym się elementem są liczba garaży i zaparkowane w środku auta. Ostatnio doszła rywalizacja na wielkość zewnętrznych basenów, lecz ja nie biorę w niej udziału. Fakt, że kiedyś do Bałtyku miałam pięć minut, a teraz, zanim wyjdę z wewnętrznych uliczek, przez kwadrans muszę kluczyć między murami, wielkimi bramami i wymuskanymi żywopłotami, nastawia mnie do sąsiadów wystarczająco negatywnie. Nawet jeśli chodzi o rywalizację.
Jeszcze raz zerkam na białe grzywy fal, choć wiem, że to tylko gra na czas. Zaproszenie Macieja i Elwiry też było tylko zyskiwaniem złudnych minut nadziei. To trwało zbyt długo.
Oszukuję sama siebie.
Odwracam się i ruszam w głąb korytarza. Mijam kilka słodkich nadmorskich widoczków z całego świata. Kiedyś przywoziłam je z każdej wycieczki (dwa wakacyjne wyjazdy przez dwadzieścia lat), ale w końcu mi się znudziło. Teraz wydają mi się strasznie przesłodzone.
Kładę dłoń na mosiężnej klamce i staram się nabrać siły. Zupełnie jakby otwarcie drzwi stanowiło nadludzki wysiłek. Chodzi o to, że nigdy nie wchodziłam do środka bez zaproszenia. Takie były reguły, a ja zawsze trzymam się reguł. Jednak dwa dni bez kontaktu, wyłączony telefon i ani słowa na pożegnanie to wystarczający powód do niepokoju. Nawet wobec trzydziestolatki.
Pokój nie jest zamknięty na klucz. To kwestia zaufania. Sprawia, że czuję się jeszcze gorzej. Otwieram drzwi szerzej. Wszystko jest utrzymane w doskonałym porządku. Ustawione pod linijkę krzesła, dwie pary klapek, posłane z wojskową dyscypliną łóżko. Do tego biel mebli i ścian. Nigdy nie zwróciłam uwagi, jak martwe jest to pomieszczenie.
Obchodzę cieniutki kwadratowy dywan, nieco wyrazistszy od otoczenia, bo w kolorze mlecznym. Nie chcę zostawić na nim śladów obcasów i laski. Rolety w oknach są do połowy opuszczone, lecz położony od południa pokój jest bardzo jasny. Rozglądam się wokół, a moją uwagę przykuwa leżąca na biurku kartka. Nie pasuje mi do tak schludnego wnętrza. Powinna znajdować się w jakiejś teczce, zeszycie lub książce.
Biorę ją, skupiam wzrok na wydrukowanych czarnych literach, a kolejne słowa mnie paraliżują.
Dobry Boże…
Iza w czerwcu skończyła trzydzieści lat. Trochę to przeżywała, ale wystawne przyjęcie dla najbliższych chyba nieco jej zrekompensowało poczucie starzenia się. Znam to, bo w swoim czasie przechodziłam to samo. Właściwie przeżywałam to co roku, a od trzech lat przeżywam jeszcze mocniej. Tak już jest.
Jako psychoterapeutka powinna sobie z tym radzić lepiej ode mnie, lecz terapia samej sibie to chyba kurewsko trudna sprawa. Dokładnie tak o niej myślę. Poza tym często się słyszy, że psychologiem lub psychiatrą może zostać wyłącznie osoba, która ma ze sobą problemy. Być może tak właśnie jest. Martwi mnie jednak to, że za większość problemów mojej córki odpowiadam tylko ja. Na zajęciach oraz podczas tych wszystkich sesji terapeutycznych, które w ich ramach musiała zaliczać, na pewno się w tym utwierdziła.
Nie martwi mnie to.
Chcę jej zadośćuczynić spieprzone dzieciństwo, stracony okres dorastania i przekreśloną perspektywę życia z normalną rodziną. Nie wiem, jak zareaguje na Macieja. Liczyłam na to, że dzisiaj uda mi się ich ze sobą poznać, lecz chyba nic z tego. Świadomość, że mogłam wywołać lawinę, zupełnie mnie przytłacza.
Ponoć mam skłonności do obwiniania się o zło całego świata.
Nie interesuje mnie, że na dole stygnie mięso, że sos pewnie zaczął się już przypalać, a Elwira lada moment wyląduje pod stołem. Obecność w moim domu mężczyzny dla odmiany totalnie mnie przeraża. Znowu mogłam wszystko spieprzyć. Iza pewnie jakimś cudem się o nim dowiedziała, zareagowała jak zwykle i…
Wszystko niszczę.
Jeszcze raz patrzę na kartkę i przebiegam wzrokiem kolejne linijki. Moje ręce drżą, a noga, którą pociągam, całkiem zdrętwiała. Muszę usiąść. Zapadam się w głębokim fotelu przy biurku mojej córki i wdycham jej zapach. Nie mieszkała tu prawie dziesięć lat, a kiedy wróciła, miałam wrażenie, że wyjechała dopiero przed chwilą. Pamiętam, jak zobaczyłam ją na werandzie, z podkrążonymi zapłakanymi oczami i rozwichrzoną fryzurą. Nie zapytałam jej, co się stało, ani – dlaczego wraca.
Myślałam, że sielanka szybko się skończy. Przecież tak najczęściej bywa w tych spotkaniach po latach, gdy skłócone rodziny znowu siadają przy świątecznym stole. Dogadujemy się, śmiejemy, przepraszamy, a potem… A potem znowu jest tak samo. Wystarczy jedno słowo, jeden gest i czar pryska. Też to przeżyłam.
Jednak odkąd ponad rok temu Iza ze mną zamieszkała, nie pokłóciłyśmy się ani razu. Wraz z paraliżem uleciała ze mnie chyba dawna zołzowatość, a ona również zaczęła dawać fory moim humorom. Dojrzałyśmy. Pewnie także dlatego, że okazałyśmy się sobie najbliższe. Mimo dzielącego nas makrokosmosu.
Pamiętam, że pierwszego wieczoru Iza niemal bez słowa wypakowywała swoje rzeczy z małego skórzanego plecaka. Byłam ciekawa, gdzie go kupiła i dlaczego wybrała właśnie tak paskudny, workowaty model, ale milczałam. To była pierwsza udana lekcja. W ciszy obserwowałam, jak na stole lądowało jej całe życie, o którym nie miałam praktycznie pojęcia. Wymięta kosmetyczka, laptop, paczki papierosów, dwa podręczniki, notes i niewielka książka.
Weronika postanawia umrzeć.
Powoli odczytałam tytuł. Byłam pewna, że gdzieś już o niej słyszałam. Paulo Coelho. Nazwisko kojarzyło mi się ze wzniosłymi porównaniami, z filozofią i kiczem. Może w odwrotnej kolejności. Prawdę mówiąc, przez ostatnie dwadzieścia lat miałam niewiele czasu na książki, ale po incydencie zaczęłam to łapczywie nadrabiać.
– Będę mogła przeczytać? – zapytałam, gładząc okładkę. Liczyłam, że znajdę tam chociaż wstęp do tajemnic mojej córki.
– Jasne.
– Mówisz, że warto?
Wzruszyła ramionami, ale nie odpowiedziała. Skoro była to jedyna jej książka, musiało być warto.
– Główna bohaterka wiecznie ucieka.
Pamiętam smutny uśmiech, który przemknął przez jej twarz. Spojrzała na mnie i zaraz na powrót zajęła się przeglądaniem jednego z notesów. Naszego pierwszego wieczoru od tylu lat dowiedziałam się, że ona też przed czymś ucieka. W głębi duszy ucieszyło mnie, że tym czymś