Muszę się uspokoić. Przyspieszone klepanie przekleństw w niczym mi nie pomoże. Jak się nazywam?
Mikołaj Popławski. Swojego imienia nigdy nie zapomnę, podobnie jak tego, że przez całą podstawówkę dzieciaki wołały za mną, żebym im natychmiast dawał prezenty.
Ile mam lat?
Nie wiem. Chyba dwadzieścia dziewięć, ale to przy założeniu, że pamięć urwała mi się nie dawniej niż przed paroma miesiącami.
Boże. To brzmi jak… Nieważne.
Nazywam się Mikołaj Popławski, powinienem mieć dwadzieścia dziewięć lat i (to bez dwóch zdań) mam solidną dziurę w mózgu. Nie mam nawet żadnego konkretnego ostatniego wspomnienia. Zdaje się, że prowadziłem własną firmę zajmującą się marketingiem, reklamą, chyba też – fotografią. Może mam ją zresztą nadal? MePopU. Zwykłe pogrubienie czcionki upewnia mnie, że tak się właśnie nazywa. Pisałem też scenariusze, z których dwa zrealizowano niedawno na Zachodzie.
Niedawno – jak złudne to określenie.
Do Baltic Resort / Resort Baltica przyjechałem wypocząć. Na tydzień? Dwa? Miesiąc? Może na całe życie?
[→ przełączenie się na komórkę]
Odłączam telefon od ładowarki i wiem, że jest tylko jedna rzecz, którą muszę zrobić. Tylko w jeden sposób udowodnię sobie, że to wszystko to.... Znowu brakuje mi słów. Najpierw idę jednak do łazienki. Znajduje się po lewej stronie krótkiego korytarzyka. Oddaję mocz, który rozbryzguje się na desce, ale nie zawracam sobie głowy wycieraniem. Z telefonem w ręce to utrudnione. Mógłbym go przez przypadek upuścić.
Oderwanie rąk od klawiatury na czas mycia przyprawia mnie o dreszcze, kołatanie serca i skok ciśnienia. Przynajmniej izopropanol pozwala mi poczuć się czyściej. Fizycznie. Bo przecież nie na duszy.
Wychodzę z łazienki i szybkim krokiem idę do kuchni. Podważam rant terakotowej płytki, a ona… Właśnie rozłamała mi paznokieć. Trudno. Nie mogę się teraz tym przejmować, bo z każdą sekundą zaczynam wariować coraz bardziej. Płytkę podnoszę przy pomocy przywiązanego sznurkiem do szlufki klucza.
Udało się.
Uderza mnie ostry zapach wilgoci, zgnilizny i rdzy. Skąd ja to znam…
Jeden, trzy, siedem stopni – jak dotąd wszystko się zgadza. Znajduję się w piwnicy, mijam stojak z narzędziami, a moje kroki szurają o betonowe podłoże. Metalowe drzwi są zamknięte, przez skobel przeciągnięta jest solidna kłódka. Wcale mnie nie cieszy, że wiem, gdzie schowałem klucz. Wcale mnie to, kurwa, nie cieszy. Powinienem go wsunąć do zamka i nie zwlekać. Ale nie chcę. Wolę tu zostać, zawrócić do kuchni albo…
Podnoszę kartkę, która w świetle latarki wydaje się wyrwana ze starego zeszytu, lecz w rzeczywistości pewnie jest śnieżnobiała. Słowa na niej wydrukowane są pogrubioną czcionką. Do tego nie mam pojęcia, co znaczą.
To niemożliwe…
GABRIELA KRAUS
– Nie powinnaś się o nic martwić. – Elwira zawsze jest optymistką. Kiedy przed trzema laty doznałam paraliżu połowy ciała, też powtarzała, że to tylko chwilowy niedowład. „Tyle w życiu się narobiłaś, że jedna druga Krausa postanowiła odpocząć”.
Nie znoszę, gdy mówi do mnie per „Krausie”. Ale ten typ tak ma, więc szkoda polemizować.
– Teraz napijemy się wina? Nalewki?
Zatrzymuję się przy rozległej wyspie i opieram się na blacie lewą dłonią. Elwira, pocieszając mnie, miała trochę racji. Po roku rehabilitacji osiągnęłam stan jako takiej używalności. Mogę samodzielnie chodzić (choć najlepiej asekurując się laską), ubrać się, a nawet jeździć samochodem. Przed paroma miesiącami z przerażeniem wybrałam się na pierwszą przejażdżkę nowiuteńkim volvo z automatem i muszę powiedzieć, że poszło mi naprawdę dobrze. Wygodniej byłoby prowadzić auto z kierownicą po prawej stronie, ale wtedy każde wyprzedzanie groziłoby czołówką. Powiedziałam, że przywrócono mnie do stanu jako takiej używalności, a nie, że zostałam gimnastyczką.
– Może być wino.
– Coś konkretnego?
Win mam pod dostatkiem. W życiu sprzed „incydentu”, jak kazał mi to nazywać terapeuta, alkohol stanowił taką samą walutę jak pieniądze. A może nawet lepszą, bo mniej pretensjonalną. Dlatego poza dwiema szafkami ze specjalnie przystosowanymi półkami miałam jeszcze pełną piwniczkę.
– Tylko błagam cię, wybierz coś, co mam tutaj. – Celuję w Elwirę palcem i staram się nie okazać zdenerwowania. – Za każdym razem, gdy złażę na dół, mam wrażenie, że już stamtąd nie wrócę.
– Cokolwiek. Byle kopało.
No tak. Mogłam się spodziewać tej odpowiedzi. Wyciągam trzyletniego cabernetisa z winnicy Equus, którym zachwyciłam się w poprzednie wakacje. Stawiam butelkę na stole i kładę przy niej korkociąg.
– Polskie i dobre. – Staram się uśmiechnąć. – Otwieraj, jeśli nie chcesz wszystkiego zaraz ścierać z podłogi.
Do pewnych czynności nadal potrzebuję pomocy. Na upartego dałabym radę, ale przez trzy lata można się nauczyć, że dawanie rady potrafi przede wszystkim dać w kość. A z sadomasochizmu wyleczyłam się już dawno temu.
– Napij się i po problemie. – Elwira nalewa wina nieco powyżej połowy obu kieliszków. Robi to z zawodową wprawą. – Nawet nie zwróci na nic uwagi, bo jest skręcony tak samo jak ty.
Gdy tylko wypowiada ostatnie słowo, zdaje sobie sprawę z gafy. Spogląda na mnie ukradkiem, przykłada dłoń do permanentnie wymalowanych ust i wydaje z siebie stłumiony chichot. Jej ponaciągana operacyjnie twarz nawet nie drgnie. Może z wyjątkiem kurzych łapek, które złośliwie pojawiają się w kącikach wielkich oczu.
– Przepraszam. Wiesz, że…
Macham ręką. Przecież wiem.
Czasem się zastanawiam, czy też nie powinnam się położyć pod skalpel przystojnego chirurga. Chirurdzy plastyczni są zawsze przystojni, prawda? Poprawka tu, poprawka tam i mogłabym rankami patrzeć w twarz kogoś całkiem innego. To kusząca wizja. Szczególnie jeśli w czterdziestodziewięcioletnim życiu zdołało się spieprzyć wszystko, co tylko możliwe. Włącznie z samą sobą.
– Za brak zmartwień! – Elwira delikatnie unosi kieliszek.
Robię to samo i stukamy się. Kryształ brzęczą. To piękny dźwięk, który kojarzy mi się z wszystkimi sukcesami. Przy porażkach kryształ bębnił jedynie o moje zęby.
– Cin, cin! – dopowiadam.
– Za związki.
– Za miłość.
– Z tym ostatnim to może nie przesadzajmy. – Elwira chichocze i wypija wino niemal do dna. – Nie oczekujmy od życia zbyt wiele.
Nie zamierzam się upić. Pociągam niewielki łyk i przez chwilę przytrzymuję go w ustach. Cierpki posmak oblepia mój język. To wino pasowałoby do tłustej pieczeni, ale nie do przedpołudniowego spotkania przyjaciółek. Poprawka, kumpelek. Do tego nie wtedy, gdy jedna z nich robi jedynie za przyzwoitkę w trakcie randki. Nie wiem, dlaczego poprosiłam Elwirę o przyjście. Kiedyś nie miałam problemu z uwodzeniem facetów, z dawaniem im kosza i wodzeniem ich za nosy. Lubiłam to. Ściąganie smyczy, kajdanki, kneble, cały nimb BDSM.
Po incydencie straciłam pewność siebie i wiarę we własną seksualność. Niby moja ułomność była niemal niedostrzegalna, ale ja ją widziałam. A to aż nadto wystarczało.
– Pamiętasz