Max Czornyj

Inna


Скачать книгу

siląc się na obojętny ton, a mimo upływu lat wspomnienia wracają z pełną mocą. – Walczył przez kilka miesięcy, ale nie było żadnych szans. Męczył się, a przede wszystkim sądził, że męczy wszystkich wokół. Zamiast tego wybrał garść tabletek i miękką pościel. Miał dwadzieścia siedem lat.

      Nie wiem, jakie znaczenie ma informacja o wieku, w jakim mój mąż się zabił, ale po prostu muszę mówić. Przez kolejne lata pracowałam jak najęta. Robiłam wszystko, żeby zapomnieć. O nim, o małej Izie, o znajomych. Nie chciałam nikogo poznawać, przywiązywać się i po raz kolejny przeżywać bólu śmierci, rozstania lub czegokolwiek. To był jedyny efekt dwuletniej pomocy udzielanej mi wtedy przez psychiatrę.

      Wiem też, że tego kłamstwa nikt nie zweryfikuje. Prawda jest bardziej skomplikowana. Mój mąż popełnił samobójstwo z zupełnie innego powodu. Pogrążył się w chorobie psychicznej. Rak był tylko wymówką. W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że stanowi niebezpieczeństwo dla najbliższych. Poza tym, odkąd go poznałam, wspominał o genie samobójcy. O uwarunkowaniach do skończenia z życiem na własnych zasadach. Ale to nieistotne.

      Syndrom pogłębionej żałoby – tak roboczo nazywano mój stan.

      – Muszę zapytać o coś jeszcze . – Komisarz zamyka notatnik, jakby z góry znał odpowiedź. Wymienia porozumiewawcze spojrzenie z młodą policjantką i przystępuje do frontalnego ataku. – Czy pani córka mogła mieć jakichś wrogów? Wspominała pani, że musiała przed kimś uciekać, ale nie sprecyzowała, przed kim.

      Mam cholerną ochotę na drinka. Szklankę wódki z sokiem cytrynowym. Albo samą szklankę wódki. Jeszcze chwila, a rozerwę pasy skóry aligatora na strzępy. Do łzawiącego prawego oka w samą porę dołącza lewe. Ocieram je wierzchem dłoni.

      Sytuacja zaczyna mnie przerastać i próby zebrania się do kupy stają się coraz bardziej chaotyczne. Komisarz zdaje się to dostrzegać.

      – Nie wiem, przed kim. – Pociągam żałośnie nosem. – Po prostu takie odniosłam wrażenie, a jak wspominałam…

      – Będziemy musieli zabezpieczyć jej laptop – przerywa mi krępy funkcjonariusz. Wygląda jak jedna z tych kalek gęb kulturystów odlanych od matrycy sterydów. – Potrzebuję podpisu.

      – Mojego? – upewniam się.

      Tylko kiwa zlaną potem głową. Z trudem się podnoszę, jakby to on nie mógł podejść do mnie. Opieram się na lasce, a komisarz wyciąga w moją stronę rękę. Nie wiem, czy to odruch dobrego serca, czy próba wkupienia się w moje łaski. Jego mina przypomina o tym, że jest starym wyjadaczem, ale zarazem ma w sobie coś naturalnego.

      – Dziękuję.

      Mijam go i kuśtykając, idę do funkcjonariusza z laptopem zapakowanym w zamykaną folię. Wyciąga w moją stronę plik kartek. Trzyma palce dokładnie w miejscach, w których będę musiała się podpisać.

      – Samobójstwo przenosi się w genach –szepcze komisarz do policjantki, ale wyraźnie słyszę jego słowa. – Jest coś takiego jak gen samobójcy, już dawno o tym czytałem.

      „Sukinsyn”. Powstrzymuję się, żeby nie powiedzieć tego na głos. Dobrze zrobiłam, chowając drugi, najważniejszy laptop Izy w bezpiecznym miejscu.

* * *

      Komisarz na odchodne wręcza mi swoją wizytówkę.

      – Proszę dzwonić o każdej porze – mówi, siląc się na uśmiech.

      Po tym, co usłyszałam, mam co najwyżej ochotę dać mu po gębie. Po tym, jak jego wzrok kolejny raz przesuwa się po moim biuście, najchętniej bym go opluła. Dała kopniaka i zatrzasnęła drzwi. Tyle że teraz prędzej mogę okładać kogoś laską niż rozdawać kopniaki. Drobna różnica.

      – Oczywiście – zapewniam. – Będę o tym pamiętała.

      – Proszę się trzymać.

      Młoda policjantka kładzie spoconą dłoń na moim łokciu, lecz zaraz ją cofa. Nie kontroluję już mimiki. Przynajmniej nie na tyle, żeby ukryć wściekłość, niechęć do tej podręcznikowej dwójki gliniarzy. I żal. Łzy ciekną mi już niekontrolowanym strumieniem. Nawet ich nie ocieram.

      Bez słowa pożegnania zamykam drzwi i odgradzam się od świata, w którym liczy się tylko bezemocjonalne wykonywanie swojej roboty. To znaczy: emocjonalne o tyle, o ile trzeba będzie zostać po godzinach. O tyle, o ile zepsułam komuś plany na wieczór. Od dwóch dni podobno morze jest zaskakująco ciepłe. Dwadzieścia jeden stopni – to na Bałtyk przecież niemalże ukrop. Wiatr całymi dniami niesie zapach przenośnych grillów, wrzaski dorosłych i piski dzieci. Za tydzień lub dwa to się skończy. Za trzy na plaży zostaną tylko niepozbierane śmieci, niedopałki papierosów i te same ziarnka piasku, które dziś tworzą mury zamków.

      Większość zaginionych odnajduje się w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Wiem to. I wiem, że ten czas albo już minął, albo minie lada moment. Nic na to nie poradzę.

      Muszę się odświeżyć, bo w domu zrobiło się co najmniej trzydzieści stopni. Klimatyzacja jest zamontowana jedynie w dwóch sypialniach, co wypominam sobie w każde wakacje. Kto mógł kilkanaście lat temu przewidzieć pieprzone ocieplenie klimatu?

      Zanim pójdę się obmyć, zachodzę do kuchni. Wiem, że nie powinnam tego robić. Wiem, że w takich momentach najlepiej zadzwonić do przyjaciela, ale do kogo miałabym dzwonić? Elwira pewnie właśnie rzyga nad kiblem albo śpi. Maciej…

      Wyciągam z kieszeni telefon i obracam go w dłoni. Odbijam się w wygaszonym wyświetlaczu. Mam opuchnięte oczy, potargane włosy i zapadnięte policzki. Mimo to wiem, że wciąż jestem atrakcyjna. Przynajmniej powinnam sobie tak mówić, bo podobno tak jest.

      Gówno prawda.

      Naciskam przycisk i ekran się rozjaśnia, pokazując tapetę – oczywiście ze zdjęciem mnie i Izy. Na pierwszym planie nasze roześmiane twarze, w tle berlińska tropikalna wyspa. Do tego pojawiają się ikonki pięciu nieodebranych połączeń i siedmiu esemesów. O dziwo, raz dzwoniła Elwira, raz ktoś nieznajomy, a pozostałe trzy – Maciej. Esemesy chwilowo mam w dupie.

      Otwieram barek i wyjmuję butelkę dżinu. Dżin miał dla mnie zawsze więcej klasy niż rum czy wódka. Tym razem nie przejmuję się klasą i piję prosto z butelki. Pali mnie w gardle, płyn się cofa, ale wciąż przełykam. Jak kaczka.

      Wreszcie ocieram usta i powstrzymuję się przed natychmiastowym zwróceniem wszystkiego, co w siebie wlałam. Po kilku sekundach czuję się znacznie lepiej.

      – Coś ty wymyśliła?! – krzyczę, pochylając się nad blatem, na którym przed paroma godzinami czarowałam magiczny chiński sos. – Gdzie jesteś, Iza?!

      Spazmatycznie zaciskam dłonie na krawędzi szafki i lasce. Teraz nie płaczę, ale histerycznie ryczę. Jeszcze raz sięgam po butelkę, lecz się powstrzymuję. Nie. Teraz nie. Są ważniejsze sprawy do zrobienia.

      Miesiąc, może półtora termu, Iza wróciła do domu wcześniej niż zwykle. Tłumaczyła to tym, że musi wieczorem popracować, a przedtem chce wziąć kąpiel i odpocząć. Od razu przyszło mi na myśl, że wybiera się na randkę, ale nie wydawała się specjalnie zadowolona. Poza tym na randkę nie chodzi się z plecakiem, opracowaniami naukowymi i notatnikiem.

      – Wiesz, gdzie trzymam laptopa, na którym pracuję? – zapytała, dając mi buziaka na pożegnanie. Jako dorosłe kobiety nadrabiałyśmy to, co spieprzyłam wcześniej.

      – Chyba tak – odparłam. – Pokazywałaś mi kiedyś, że chowasz go za ubraniami. Nie mam tylko pojęcia po co…

      – Mam tam wszystkie swoje wywiady terapeutyczne.

      – Chyba nie płacą ci za nie jeszcze tyle,