Max Czornyj

Inna


Скачать книгу

głos z domofonu przywołuje mnie do rzeczywistości. Stoję przed bramą rezydencji z jednym z największych basenów. Widzę, że na jego tafli zebrała się warstwa żółtych igieł i brudny kożuch. Wszyscy w okolicy mieli z tym syfem cholerny problem. Wiatr nawiewa mnóstwo świństwa z sosnowego zagajnika, odgradzającego osiedle od plaży.

      – Dzień dobry – mówię, starając opanować drżenie głosu. – Nazywam się Gabriela Kraus, jestem matką Izy. Moja córka…

      – Tak, wiem.

      – Czy mogłabym z panem porozmawiać?

      – Już rozmawiałem z cholerną policją. – Szorstki głos jest z każdym wyrazem coraz bardziej nieprzyjemny. Nie potrafię go przypisać do konkretnej twarzy, zdaje się, że w tej rezydencji często zmieniali się właściciele. – Właśnie dlatego nasza córka miała zakaz zadawania się z…

      Głos się zniekształca, jakby mężczyzna nakrył dłonią mikrofon. Mówi chyba coś do kogoś innego, a chwilę potem oznajmia swoją obecność sapnięciem.

      – Dlaczego? – dopytuję, ledwie trzymając się na nogach.

      – Co dlaczego?

      – Dlaczego pańska córka miała zakaz zadawania się z moją? – dopowiadam. – Co takiego niby…

      – Jestem zajęty. Policja pewnie udostępni pani akta.

      Żałosne piknięcie oznajmia, że rozmowa jest już skończona. Bez pożegnania i pocałowań w dupę, za to z mnóstwem domysłów, które pozostały mi w głowie. O co chodziło temu sukinsynowi? Co niby było nie w porządku z moją córką?

      Powoli robi się ciemno. Zawsze lubiłam tę porę, gdy wrzaski znad plaży cichły, zrywał się wieczorny szum pojedynczych brzóz, a w górze krążyły mewy. Teraz ich pogodny skrzek doprowadza mnie do furii.

      Obeszłam już siedmiu czy ośmiu sąsiadów. Większość w mniej lub bardziej wymowny sposób mnie zbyła. Dranie. Jedynie stara sędzina Gasiewiczowa zaprosiła mnie do środka, poczęstowała kawą i ciasteczkami, a potem wypytała o wszystko od samego początku. Zbierała materiał na plotki. Sama o niczym nie miała pojęcia. Jej mąż przez siedem lat orzekał w Sądzie Najwyższym, mieszkali wtedy głównie w Warszawie, ale odkąd przeszedł w stan spoczynku, ich życie stało się po prostu nudne. Gasiewicz zmarł w zeszłym roku, a Gasiewiczowa została naczelną plotkarą osiedla.

      – Jeszcze jeden… – powiedziałam sama do siebie. – Ostatnia pieprzona próba.

      Nie mogłam zrezygnować, choć nie miałam pojęcia, czego chcę. Policja na pewno obeszła większość sąsiadów, ale przecież nie wszystkich. W głębi ducha miałam nadzieję, że to właśnie od tych pominiętych dowiem się czegoś ważnego. Poza tym wracanie do domu nie miało sensu. Na wszelki wypadek zostawiłam otwarte drzwi – gdyby Iza zgubiła klucze. Ale, do licha, aż tak naiwna nie jestem.

      Furtka kolejnego domu jest lekko przerdzewiała i uchylona. Najwyraźniej nikt od dawna nie oliwił zamka. Trawnik natomiast mógłby z powodzeniem robić za pole golfowe. Idealnej powierzchni nie mąci żaden krzak, kretowisko ani nierówność. Wyciągam dłoń do domofonu, ale zaraz ja cofam. W końcu trudniej jest zbyć kogoś w osobistej rozmowie. To jeden z powodów, dla których terapie mailowe przestały być popularne.

      Ruszam żwirową ścieżką w stronę niewielkiej werandy. O tej porze słońce upiornie wydłuża cienie, a wiatr robi się coraz zimniejszy. Szczelniej otulam się swetrem. Po chwili wsłuchuję się w brzęczenie dzwonka po drugiej stronie solidnych drzwi. Poza nim z wnętrza nie dobiega żaden odgłos.

      Nie odpuszczę tak łatwo.

      Dzwonię raz jeszcze.

      Nagle drzwi się otwierają i przede mną staje smukły mężczyzna. W wyciągniętej dłoni trzyma telefon. Nie odzywa się nawet słowem, tylko wciąż patrzy na jego ekran.

      GODZINA 10

      W progu stoi kobieta. Ma pewnie czterdzieści parę lat, ale jest bardzo zadbana. Jak większość w tej okolicy – przychodzi mi do głowy, choć wcale nie jestem tego pewny. Co prawda, ma lekko potargane włosy i zapuchnięte oczy, lecz…

      – Dzień dobry panu. – Przygląda mi się zbyt czujnie. – Zna się pan chyba z moją córką, prawda?

      To pytanie sprawdzające? Nie wiem, po co otworzyłem te cholerne drzwi. Zdaje się, że tylko po to, by uciąć ewentualne podejrzenia i się pokazać.

      – Z pani córką?

      – No, z Izą…

      I wszystko jasne. Już rozumiem, kim jest jej córka. Ale nie mam pojęcia, czy się znamy ani – jakie łączą nas relacje. Co chwilę wzdłuż kręgosłupa spływa mi lodowaty dreszcz.

      – Przynajmniej z widzenia. – Uśmiechem staram się pokryć niepewność. Równie dobrze mogliśmy być najlepszymi przyjaciółmi.

      – Domyślam się, że policja już z panem rozmawiała… – Kobieta zawiesza głos.

      Tego nie pamiętam. Ale chyba nie. Mam nadzieję, że nie.

      – W jakiej sprawie? – dopytuję grzecznie.

      Odrywam na chwilę wzrok od telefonu i patrzę na tę kobietę. Ma schludny strój, rozpadające się sandały i kretyńską laskę. Mimo wszystko wygląda całkiem seksownie.

      – Iza zaginęła – odpowiada po chwili wahania.

      – Zaginęła?

      – Nie wróciła do domu. Od dwóch dni nie mam z nią żadnego kontaktu. I zostawiła mi dziwną wiadomość… – Pociąga nosem. – Co pan tam cały czas robi? Proszę poświęcić mi dwie minuty!

      Obracam telefon tak, by nie widziała ekranu. W tej pozycji pisanie jest jeszcze trudniejsze.

      – Właśnie prowadzę ważną konferencję…

      – Nie chciałabym panu przeszkadzać. Proszę mnie tylko, do cholery, zrozumieć. Może widział ją pan akurat…

      – Nie pamiętam, kiedy ją ostatnio widziałem – odpowiadam natychmiast. – Byłem przez kilka dni chory. Poza tym dużo pracowałem. Naprawdę dużo pracuję… Przykro mi.

      Cofam się o krok i przymykam drzwi. Matka Izabel wciąż stoi w progu. Jak ona się, do diabła, nazywa?

      Naciąga na ramiona sweter i spuszcza głowę. Płacze. Słyszę, jak łka ze wzrokiem wbitym w podłogę werandy. Może liczy na to, że zaproszę ją do środka? Chce tu węszyć? Rozejrzeć się? Właz do piwnicy zamknąłem bardzo szczelnie, a styropian wygłusza większość dźwięków. Mimo to wolę nie ryzykować. Muszę się jej pozbyć.

      Przymykam drzwi jeszcze mocniej. Prawie uderzam ją w stopę. Dopiero teraz widzę, że sandały wcale nie są zniszczone, lecz rozpięte. Kobieta ma ładne, długie nogi, choć lewą nieco krzywi, starając się przenieść ciężar na laskę. Jest w tym coś uroczego.

      – Przepraszam… – Dotykam drzwiami jej dużego palca. – Jestem bardzo zajęty.

      Drga. Ociera pospiesznie twarz dłońmi i wbija we mnie zaciekawione spojrzenie. Staram się jak najwięcej pisać, nie patrząc w ekran, ale to cholernie niewygodne. Poza tym nie wiem nawet, czy nie kasuję tekstu.

      – Naprawdę nie pamięta pan, kiedy ją widział? Proszę spróbować sobie przypomnieć.

      Błaga. Jest coś podobnego w spojrzeniu jej i Izabel. Ta sama rezygnacja oraz uległość. Ta sama błagalna pustka.

      – Może tydzień temu? – strzelam. – Chyba gdzieś