Max Czornyj

Inna


Скачать книгу

bo mogłyby również zaszkodzić mnie. – Zacisnęła swoją dłoń jeszcze mocniej. – Rozumiesz, mamo? Zaszkodziłabyś wtedy przede wszystkim mnie. Proszę, powiedz, że rozumiesz…

      Tamta rozmowa dawała nadzieję, że Iza była na wszystko przygotowana. Że przygotowała na to również mnie i w ten symboliczny sposób dawała mi znać, żebym się nie martwiła. To brzmi cholernie pokrętnie. Mimo wszystko musiałam jej zaufać. Jej laptop wylądował wśród moich szpargałów. Te, przynajmniej na razie, policji w ogóle nie interesowały.

      GODZINA 9

      No dobrze. Czas skończyć z tymi bzdurami i wziąć się w garść. Spodziewam się, że zaraz wyleci na mnie pęk balonów, a na głowę spadnie mi kolorowe konfetti. Za chwilę zrobi się wam głupio, gdy przeczytacie, że was rozgryzłem. Jestem tylko cholernie ciekaw, jakim wspaniałym świństwem mnie nafaszerowaliście.

      Zaraz.

      Mam pomysł.

      Tamta dziewczyna to moja narzeczona, a ja jestem wkręcany na własnym wieczorze kawalerskim. Pięknie, że nie pamiętam nawet imienia swojej przyszłej żony, ale zapewniam cię, że zaraz, gdy to przeczytasz, zmuszę ich do przeprosin.

      Dość tego.

      Delikatnie popycham drzwi i nasłuchuję. Uchylają się bez najdrobniejszego jęknięcia zawiasów. Gdyby nie brzęknięcie sprężyny w zamku, wszystko odbyłoby się zupełnie bezszelestnie. Cisza jak makiem zasiał.

      Wykonuję automatyczny, najwyraźniej zakodowany w podświadomości ruch. Sięgam do pokrętła i zapalam światło. Nieosłonięta żarówka mruga, po czym wypełnia pomieszczenie ciepłym, żółtym blaskiem.

      A jednak nie musiałem korzystać z latarki.

      Mrużę oczy i celuję w klawisze telefonu zupełnie na oślep. Po chwili odzyskuję ostrość widzenia. Zerkam jeszcze raz na kartkę z wydrukowanym napisem:

      NAMIESZA CI W GŁOWIE. ZDJĘCIE KNEBLA OZNACZA KONIEC GRY.

      Niby kto i po co? I w jaką kurewską grę właśnie gramy?

      Wypisuję się, bo zwyczajnie nie podobają mi się zasady.

      Podnoszę wzrok i…

      Jezu…

      Nie wiem, co mam napisać. Patrzę na wysoką, zupełnie nagą kobietę z rudymi włosami na głowie i rdzawym puchem tam na dole. Stoi co najwyżej trzy metry ode mnie. Stoi na palcach, bo gruba lina przeciągnięta przez metalowe zbrojenie unosi ją za związane dłonie ku stropowi. Patrzę na jej niewielkie, rozciągnięte piersi. Na poruszające się spazmatycznie żebra, które bez problemu mógłbym policzyć. Dziewczyna ma długą szyję, ale podbródek przyciska do obojczyka. Tylko w takiej pozycji może łapać oddech.

      Spogląda na mnie, z trudem rozwierając powieki. Zdaje się, że jej oczy są ciemne, ale to może być kwestia ich ogólnego przekrwienia. Białka są poprzecinane żyłkami czerwonych pęknięć, a powieki obrzmiałe i podkrążone. Mój Boże…

      Patrzę na usianą piegami, pochyloną twarz i staram się sobie cokolwiek przypomnieć.

      Izabel.

      Nic, ale to absolutnie nic mi to nie mówi. Moja narzeczona? Dziwka, którą wynajęto do udziału w jakiejś idiotycznej zabawie?

      Izabel ma w ustach knebel i choć stara się coś powiedzieć, jej słowa zamieniają się w niezrozumiałe mamrotanie. Czarna kulka zamontowana na skórzanych paskach oplatających jej głowę dobrze spełnia swoje zadanie. Z ust kobiety na podłogę kapie ślina. Przyglądam się naprężonym mięśniom jej łydek, wiodę wzrok ku górze, ale umyślnie omijam łono i piersi, spoglądam dopiero na wyciągnięte drobne bicepsy.

      To obłęd.

      Muszę ją uwolnić.

      Podchodzę do niej i uspokajająco gładzę jej policzek. Czuję delikatną gorzką woń kału oraz kwaśny aromat moczu. Zapachy, które kojarzą mi się z kocią kuwetą, a nie z piękną dziewczyną. Choć jest w nich coś tak sztucznego, że aż rozglądam się za jakimś aromatyzerem. Ale przecież nikt nie robi odświeżaczy powietrza o zapachu gówna.

      Lecz jeśli to tylko gra…

      Jeśli…

      – Zaraz cię uwolnię – szepczę zdenerwowany. – Nie bój się, zaraz cię, do cholery, uwolnię.

      Jednoczesne pisanie i mówienie nie tylko jest trudne, lecz przede wszystkim wydaje mi się, że ją przeraża. Ciężko dyszy i stara się odsunąć jak najdalej. Łka. Panicznie napręża łydki, jakby osuwał się pod nią grunt. Cholera. Muszę się spieszyć. Jeszcze chwila i się udusi. Pieprzę tę komórkę.

      Przez kilka sekund schowany do kieszeni telefon autentycznie mnie palił. Na szczęście sytuacja już jest opanowana. Udało mi się rozpleść gruby węzeł i opuścić Izabel na ziemię. Nie mam jednak pojęcia, jak zdjąć łańcuch z jej kostki. Jest zakończony czymś przypominającym kajdanki, lecz nigdzie nie widzę dziurki na klucz. Nie kojarzę też, żebym miał jakiś inny niż do tego pomieszczenia.

      Kobieta siedzi w kucki i stara się uspokoić oddech. Okropnie kaszle. Co chwilę rzęzi i charczy, w czym przeszkadza jej knebel. Ten również jest szczelnie owiązany. Jeden ze skórzanych pasów biegnie pod jej podbródkiem. Nie widziałem tego wcześniej. Powinienem natychmiast go rozpiąć.

      NAMIESZA CI W GŁOWIE. ZDJĘCIE KNEBLA OZNACZA KONIEC GRY.

      Dostrzegam napis na leżącej na podłodze kartce. Nawet nie wiem, kiedy ją wyrzuciłem.

      – Zaraz ci to zdejmę.

      Podchodzę do niej i się nachylam. Wdycham duszny zapach unoszący się nad jej ciałem. Te gęste, ogniste włosy powinny pachnąć pięknym kwiatowym szamponem.

      Na górze coś zabrzęczało. Albo tylko się przesłyszałem.

      Wytężam słuch. Izabel, wciąż kaszląc, podnosi głowę i spogląda na mnie spojrzeniem pełnym nadziei. A może jest ono skierowane całkiem gdzieś indziej? Nagle z całych sił stara się krzyczeć, ale plastikowa kulka zamienia to w gardłowy skrzek. Znowu się dławi. Jej utkwione we mnie oczy są przerażone.

      Kolejny raz słyszę melodyjne brzęczenie.

      Boże, już wszystko rozumiem.

      Do drzwi pewnie dobija się policja.

      GABRIELA KRAUS

      – Policja już u nas była. Tak nam przykro, ale wszystko powiedzieliśmy… Nie mamy pojęcia, kiedy ostatnio widzieliśmy Izę. Cały czas o tym rozmawiamy, proszę mi wierzyć, ale ostatnio jesteśmy bardzo zapracowani i chyba…

      Wysoka blondynka z napompowanymi ustami wydaje się naprawdę poruszona. Bezradnie międli dłońmi i co chwilę wzdycha. Zza jej pleców wygląda łysiejący mężczyzna, a z głębi domu dobiega wrzask dziecka.

      Nie pamiętam ich nazwiska. Mieszkają trzy domy ode mnie, wprowadzili się jakieś sześć lat temu, ale być może nigdy nawet ich nie poznałam. Jasne, na uliczkach naszej zamkniętej enklawy wszyscy są dla siebie mili. Mówimy sobie „dzień dobry” i się kłaniamy. Nie wybuchła tu żadna porządniejsza sąsiedzka awantura. Poza tą jedną, gdy kiedyś wiatr zawiał komuś nad murem żar z grilla i powypalał dziurki w elewacji. Ale to było dobrych parę lat temu.

      – Naprawdę mi przykro. – Blondynka wymownie cmoka i kładzie dłoń na klamce. Chce wrócić do swojego szczęśliwego świata. Widzę, że robi wszystko, by moje problemy zostały za drzwiami. – Gdyby cokolwiek się nam przypomniało…

      Już jej nie słucham. Wycofuję się kamienną ścieżką i staram się nie wbić laski między ostre krawędzie. Dżin, który wypiłam, nie pomaga w chodzeniu. Telepiące się