o podsłuchach.
Gdy ABW weszła do Sowy, Oliwa (współwłaściciel warszawskiej kancelarii specjalizującej się w sprawach podatkowych) zarekomendował Łukaszowi N. prawnika, krakowskiego adwokata Pawła Knapa, który na początku rzeczywiście bronił N.10 Ale N. już po dwóch tygodniach z niego zrezygnował. Sam Oliwa, z którym spotkałem się w jednej z warszawskich kawiarni, zdecydowanie zaprzecza, by udzielał szerszych porad „kelnerowi”, przyznaje jedynie, że rzeczywiście rekomendował mu usługi mecenasa Knapa.
Już kilka dni później u śledczych – ale i u dziennikarzy – pojawiły się kolejne teorie, które zatruły jednych, sparaliżowały drugich, a innych zachęciły, by zamknąć sprawę jak najszybciej, bez zawracania sobie głowy badaniem wielu wątków. Tak zrodził się zamęt, który przysłonił istotę sprawy niczym burza piaskowa.
Jedną z rozpatrywanych początkowo teorii była teza o spisku służb. W mediach niedługo po publikacji pierwszych taśm rzeczywiście pojawiły się informacje, że jednym z organizatorów procederu miał być któryś z byłych oficerów BOR. Teza zupełnie się nie potwierdziła, ale – jak mówią moi rozmówcy ze służb, pracujący przy śledztwie podsłuchowym – już na samym początku zasiała nieufność, która później tylko rosła. Jej kulminacja nastąpiła na przełomie czerwca i lipca, gdy do prokuratury trafiła poufna notatka szefa ABW gen. Dariusza Łuczaka, który opisywał relacje funkcjonariuszy agencji z głównym nagrywającym, czyli Markiem Falentą. – W centrali już w pierwszych dniach po publikacji nagrań wiedzieliśmy, że Falenta był źródłem jednego z naszych funkcjonariuszy na Dolnym Śląsku i że prawdopodobnie współpracował z CBA. Gdy przekazaliśmy tę informację do ministra Sienkiewicza i do prokuratury, oni kompletnie stracili do nas zaufanie. Kompletnie – podkreśla jeden z oficerów „abwery”. I dodaje: – Z drugiej strony czemu się dziwić, skoro nas od początku traktowano jak potencjalnych podejrzanych? Do dziś nie wiem na przykład tego, kto rozsiewał te pogłoski, że podsłuchy to była robota służb.
W takich warunkach funkcjonariuszom ABW przyszło szukać sprawców i mocodawców nagraniowego spisku. I bynajmniej nie była to jedyna przeszkoda, którą musieli pokonać. W śledztwie szybko pojawiła się też teza o „biznesowo-finansowych” motywacjach działania Falenty, współpracującego z nim szwagra Krzysztofa R., menedżera Łukasza N. i kelnera z Amber Room – czyli z drugiej „okablowanej” restauracji – Konrada Lasoty. Teza, chętnie przyjęta głównie przez policję i prokuraturę, uwzględniana również w ABW, zdominowała wyjaśnianie afery podsłuchowej. – Mogę tylko zapewnić, że zrobiłem wszystko, co w swojej i moich funkcjonariuszy mocy, by obiektywnie wyjaśnić sprawę podsłuchów – przekonywał mnie gen. Łuczak.
Po menedżera N. czterech funkcjonariuszy ABW przyszło 18 czerwca do – jakżeby inaczej – restauracji. Jednak nie do Sowy & Przyjaciół, tylko do Asia Tasty, zlokalizowanej w pamiętającej jeszcze czasy rosyjskich zaborów Hali Gwardii. Było tuż po godz. 16. Agenci przeszukali go, jego volkswagena golfa, którym przyjechał, po czym zabrali do siedziby Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga, gdzie z ust prokurator Anny Hopfer usłyszał zarzuty nieuprawnionej rejestracji udostępnionych przez „Wprost” rozmów i ich ujawnienia „nieustalonym osobom”. Podczas przesłuchania nie przyznał się do winy. Prokuratura nie miała wtedy twardych dowodów przeciwko niemu, raczej poszlaki, które wskazywały na to, że to on jako menedżer odpowiedzialny za obsługę vip-roomów nagrywał gości. Uniknął aresztu, jednak już wtedy pojawiło się coś, co trochę umknęło uwadze śledczych i do dziś pozostaje zagadką.
Wróćmy jeszcze do restauracji, w której pracował Łukasz N. Dwa dni przed jego zatrzymaniem w Hali Gwardii do vip-roomu Sowy weszła kilkunastoosobowa ekipa funkcjonariuszy ABW z zadaniem dokładnego przeszukania pomieszczeń. Znaleźli dwa intrygujące ślady. Pierwszy znajdował się z tyłu ramy lustra, w jego prawym dolnym rogu, tuż przy dużym stole jadalnym. To fragment taśmy samoprzylepnej szerokiej na dwa i długiej na sześć centymetrów. Gdy przyjrzeć jej się bliżej, widać, że pośrodku taśmy znajduje się wybrzuszenie, pod którym mogły się znaleźć np. mikrofon lub miniaturowe urządzenie nadawcze. Kolejny ślad znajdował się pod blatem stołu – to z kolei wąskie wycięcie w drewnie o wymiarach 3 mm na 1,7 cm. Idealne do tego, by ukryć w nim np. bezprzewodowy mikrofon lub przenośną pamięć zapisującą zebrany zza lustra dźwięk. Na taśmie i w pobliżu niej znaleziono ślady linii papilarnych oraz ludzkiego DNA, ale wykluczono, by należały do Łukasza N.
Funkcjonariusze ABW nie znaleźli żadnych urządzeń podsłuchowych, w tym tych, w których według zeznań kelnerów miały się znajdować pluskwy. Umieszczenie stacjonarnych urządzeń mogło być śladem po pierwszych podsłuchach, których ofiarami padli ludzie biznesu. Gdy do Sowy zaczęli się schodzić politycy, podsłuchy te zdjęto z obawy przed wykryciem przez BOR. Ale jest też inna teoria pochodzenia tego śladu. Stacjonarny podsłuch mógł dawać większą pewność, że sygnał zostanie utrwalony, a urządzenie nagrywające nie zostanie na przykład przez przypadek zrzucone na podłogę lub znajdzie się w miejscu, do którego nie będzie docierał dźwięk odpowiedniej jakości.
Pewne jest jedno – w Sowie znajdowały się zamontowane na stałe urządzenia nagrywające, a to znaczy, że musieli instalować je fachowcy, którzy wiedzieli, co i gdzie trzeba umieścić, żeby utrwalić odpowiedniej jakości dźwięk. Kilka osób, które bywały w Sowie, zwróciło uwagę na to, że do wieży będącej na wyposażeniu największego z vip-roomów zawsze dopięty był pendrive. Jedna z nich mówiła mi: – Zaskoczyło mnie to, więc kiedyś zapytałem Łukasza, o co chodzi. Odpowiedział, że ma tam muzykę, którą puszcza gościom. Ponieważ miałem własną, niezbyt mi to odpowiadało, co zresztą mu przekazałem. Nie posłuchał. Wielokrotnie później, gdy tam wchodziłem, pendrive był podpięty.
Wiele więc wskazuje na to, że sprzęt podsłuchowy zainstalowany w saloniku vipowskim mógł być zdublowany. Przy czym urządzenie zainstalowane na stałe wspomagane było pendrive’ami dopinanymi do sprzętu grającego. Wersja o pluskwie zamontowanej w pilocie, która pojawiła się niedługo po opublikowaniu pierwszych nagrań w czerwcu 2014 r., nie została później nigdzie potwierdzona. O wersji z „podwójnym” podsłuchem mówi jedna z ważnych osób związanych ze służbami: – Tak działają profesjonaliści. Zawodowy technik nie założy jednego urządzenia. Będzie się starał mieć co najmniej dwa, na wypadek gdyby jedno zawiodło. Zapewne pendrive’y miały jedynie dublować urządzenie za lustrem, gdyby ono z jakichś powodów zawiodło. Ale oczywiście mogło być i tak, że stacjonarny podsłuch nagrywał dla innych odbiorców niż Łukasz N. i Falenta. Są też inne teorie, mówiące nawet o udziale służb rosyjskich, ale też i bardziej prozaiczne. Funkcjonariusze ABW twierdzą na przykład, że pluskwy podkładane były w różnych miejscach – np. w cukiernicy czy w naczyniach przynoszonych do sali.
Pewne jest jedno – urządzeń służących do nagrywania gości Sowy nigdy nie odnaleziono. To mówi wiele o służbach, które wyjaśniały tę sprawę, ale również o tym, jak przygotowana była operacja podsłuchowa.
Łukasz N. w końcu pękł – pięć dni po zatrzymaniu przez ABW. Stało się to po spotkaniu z funkcjonariuszami Centralnego Biura Śledczego Policji. Spotkaniu, które również wywołuje wiele pytań i wątpliwości. Przede wszystkim ze względu na okoliczności, w jakich do niego doszło, oraz na wydział, który zajął się „kelnerem”. Znajdujące się w aktach sprawy informacje rzucają na te okoliczność nowe światło.
Do dziś zagadką jest, dlaczego CBŚP, w sytuacji gdy sprawę prowadziła ABW, postanowiło samo wejść do akcji? Z ustaleń sądu wynika, że inicjatywa wyszła od Rafała Derlatki, zastępcy dyrektora CBŚP. Do policjantów miały dotrzeć informacje, że zagrożone może być życie zarówno Marka Falenty, jak i obu współpracujących z nim „kelnerów”. Przy czym tylko w przypadku