rel="nofollow" href="#n24" type="note">24, ale nie biegnącej równolegle do pierwszej rury ze wschodu na zachód, tylko w formie „pieremyczki”, czyli rury poprowadzonej przez terytorium Polski, w kierunku Słowacji, umożliwiającej ominięcie Ukrainy, przez którą Rosja pompuje dużą część surowca eksportowanego na Zachód. Moskwie bardzo na tym zależało. Dzięki temu zyskałaby ważne narzędzie nacisku na Ukrainę, choćby z tego powodu, że Kijów nie byłby w stanie efektywnie blokować przesyłania gazu. Jak ważna ta sprawa była dla Rosji, świadczyły dwa fakty: pierwszy – prezydent Putin osobiście „pobłogosławił” ideę budowy gazociągu, po drugie zaś – podczas podpisania memorandum obecny był sam szef Gazpromu Aleksiej Miller.
Ale nie tylko o to chodziło. „Pieremyczka” była częścią dealu, jaki polska strona reprezentowana wówczas przez szefową PGNiG zawarła jesienią 2012 r. Przewidywał on prawie 30-proc. obniżkę ceny gazu importowanego z Rosji. To był sukces całej spółki, a przede wszystkim Grażyny Piotrowskiej-Oliwy.
Jednak jak nie ma dymu bez ognia, tak w rosyjskiej tradycji sprawowania władzy nie ma umów, które dawałyby korzyści tylko drugiej stronie. Dlatego przedstawiciele Gazpromu początkowo mieli nie wyrażać zgody na jakiekolwiek ustępstwa, jeśli nie dostaną czegoś w zamian. Tak pojawił się pomysł „pieremyczki”. Tracąc na obniżce cen, Rosjanie mieli zyskać na tej rurze.
Ale nie zyskali, bo premier Tusk sprawę zablokował. O podpisaniu dokumentu miał się dowiedzieć z mediów. Minister Budzanowski również zapewniał, że nie był informowany o tym fakcie i że był przeciwny „pieremyczce”. Piotrowska-Oliwa twierdziła z kolei, że szef resortu o wszystkim wiedział.
Premier uznał najpierw, że minister źle nadzorował podległe mu spółki, i zdymisjonował Budzanowskiego, potem wziął na cel Piotrowską-Oliwę. Nie pomogły tłumaczenia PGNiG, że firma w osobach członków rady nadzorczej EuroPolGaz, wśród których była prezes jedynie zalecała, a nie zobowiązywała spółkę do przygotowania inwestycji w postaci „pieremyczki”25. Osoby, które rozmawiały w tamtym czasie z Piotrowską-Oliwą, twierdzą, że w kierownictwie PGNiG pojawiły się oznaki paniki. – Grażyna mówiła, że ma problem z Rosjanami, skarżyła się, że na nią cisną, bo przecież podpisała papiery, a ona nie ma jak tej sprawy dowieźć do końca – twierdzi nasze źródło. Sama była prezes PGNiG zapewnia, że nie pamięta takiej sytuacji.
Pod koniec kwietnia 2013 r., a więc trzy tygodnie po zamieszaniu z memorandum, rada nadzorcza PGNiG odwołała ze stanowisk ją i jej zastępcę w dość spektakularnych okolicznościach, bo bez wypłaty odprawy, co zakończyło się procesem sądowym, który zresztą oboje wygrali.
Sąd, przyznając jej w 2018 r. odprawę w wysokości 811 tys. zł wraz z odsetkami, stwierdził, że premier nie miał podstaw do utraty zaufania do prezes gazowego monopolisty, a interesy państwa nie ucierpiały w wyniku podpisania memorandum z Gazpromem.
Czy mogło to skłonić Władimira Putina, który został na lodzie, do rewanżu na Tusku i jego ludziach? Mogło. Na to też nie ma bezpośrednich dowodów, ale są poszlaki, które łączą się w łańcuch prowadzący na sam Kreml. Putin, który takich „uprzejmości” raczej nie zapomina, miał nie tylko powody, lecz także narzędzia oraz ludzi potrzebnych do tego, by się zemścić.
Polityczna kariera Misiaka załamała się po tym, gdy w 2009 r. wyszło na jaw, że jego firma zajmująca się doradztwem i pośrednictwem personalnym Work Service podpisała z państwową Agencją Rozwoju Przemysłu umowę (bez przetargu, z wolnej ręki) na doradzanie stoczniowcom zwalnianym z zakładów w Gdyni i Szczecinie. Pikanterii sprawie dodawało to, że Misiak był szefem senackiej komisji gospodarki, która pracowała nad specustawą stoczniową, a on sam zgłaszał do niej poprawki. Gdy sprawa wyszła na jaw, premier Tusk złożył Misiakowi ofertę nie do odrzucenia – albo sam odejdzie z PO, albo zostanie z partii usunięty.
Ten epizod mocno zapadł Misiakowi w pamięć. Misiak miał bardzo przeżyć tę historię. Jeszcze we wrześniu 2013 r., gdy w Sowie & Przyjaciołach spotkał się z posłem Jackiem Protasiewiczem, ówczesnym rzecznikiem rządu Pawłem Grasiem oraz swoim bliskim współpracownikiem Maciejem Wituckim, Misiak użył wobec Tuska określenia „mój oprawca”26. Choć potem twierdził, że to był żart, te mocne słowa są sprzeczne z tym, co mówił w sądzie na procesie Falenty – że nie ma żalu do kierownictwa PO, a z premierem Tuskiem to nawet uciął sobie koleżeńską rozmowę o tym, że odejście z polityki wyszło mu na dobre.
W procesie tzw. organizatorów podsłuchów Misiaka obciążał Marek Falenta. W wygłoszonym przed sądem oświadczeniu przyznał, że to Misiak przyprowadził go do Sowy, oraz twierdził, że podejrzewał go o stanie za podsłuchami27. Wcześniej, w poufnym zeznaniu złożonym przed prokuratorem, Falenta mówił: „Obawiałem się, że on może mieć coś z tym wspólnego, bo chodziły słuchy, że jest cichym współwłaścicielem tej restauracji. Przebywał tam prawie codziennie, on mi tę restaurację pokazał i mnie tam zaprosił, poza tym doskonale znał cały personel tej restauracji, w tym Łukasza N.”.
Dodajmy jeszcze inne fakty: długoletnia znajomość obu kelnerów, szczególnie Łukasza N. z Misiakiem (menedżer miał np. proponować Misiakowi wyposażenie jego domowej piwniczki). Właściciel Work Service był stałym bywalcem nie tylko restauracji Sowa & Przyjaciele, lecz także Lemongrass, w których organizował cykliczne spotkania i imprezy. – W Lemongrassie były to niedzielne brunche, na które zapraszał polityków i biznesmenów. W sumie było to nie więcej niż dwadzieścia osób. Wynajmował dla nich vip-room z tyłu lokalu. Chciał zbliżać ludzi do siebie, jednak w rzeczywistości realizował swoje ambicje, by wiedzieć o ludziach jak najwięcej – twierdzi osoba, która bywała na tych imprezach.
Z jeszcze większym rozmachem za sprawą Misiaka w Sowie & Przyjaciołach organizowane były huczne imprezy zwoływane raz na kilka tygodni. Na tyle huczne i popularne, że specjalnie dla nich zamykano lokal dla osób postronnych. Uczestnikami byli głównie ludzie ze świata biznesu, także państwowego, ale nie tylko. Bywali na nich zarówno Falenta, jak i np. wiceminister skarbu Rafał Baniak. Jak powiedział mi jeden z uczestników tych imprez lista zaproszonych „mocno pokrywała się z listami VIP i Super VIP prowadzonymi przez Łukasza N.”. Wielu z nich zostało nagranych. W ten sposób – swoimi imprezami i swoją częstą obecnością – Misiak uwiarygodniał oba lokale w oczach najlepszej biznesowo-politycznej klienteli.
Oprócz „kelnerów” Misiak był jednym z najważniejszych świadków oskarżających Falentę. Dlaczego to takie dziwne? Bo w nagraniach na temat Misiaka nie ma niczego kompromitującego. Tymczasem Misiak jako jeden z pierwszych, jeszcze przed publikacją zapisów nagrań, nie tylko wiedział o ich istnieniu, lecz także wspominał – jak twierdził Łukasz N., powołując się na osobisty kontakt z byłym senatorem – że publikacja nastąpi w poniedziałek. Miał się tego dowiedzieć od „osoby związanej z Orlenem”.
Misiak już wtedy bardzo zdecydowanie reagował na wszelkie sugestie łączące go ze sprawą podsłuchową. Wydał oświadczenie, w którym nazwał je „kłamstwem i pomówieniem”, naruszającymi jego dobre imię. „Jeszcze raz podkreślam, że nie miałem i nie mam nic wspólnego z procederem nagrywania i upubliczniania rozmów osób publicznych i prywatnych” – zapewniał28. To samo mówi dziś.
Tomasz Misiak początkowo odmówił, gdy poprosiłem go o spotkanie. Stwierdził, że nie chce rozmawiać o Falencie: „za dużo krzywdy w życiu ten człowiek mi zrobił. Chcę o nim po prostu zapomnieć”. Zgodził się dopiero, gdy napisałem, że chcę rozmawiać o aferze podsłuchowej, a nie tylko o zleceniodawcy nagrań.
Gdy jednak zapytałem go o to, dlaczego