E L James

Mister


Скачать книгу

się w związku z nią cholernie dziwnie.

      – Nieprawda.

      – Zresztą nieważne.

      Caroline zaciska wargi w wąską kreskę i wygląda przez zamgloną szybę taksówki, pozostawiając mnie własnym myślom.

      Jedyne, o co mi naprawdę chodzi, to informacje na temat Alessii Demachi. Przetwarzam w myślach, co wiem. Fakt numer jeden – jest Albanką, nie Polką. O Albanii wiem bardzo niewiele. Co ją sprowadza do Anglii? Ile ma lat? Gdzie mieszka? Czy z daleka musi co rano dojeżdżać? Czy mieszka sama?

      Mógłbym śledzić ją w drodze do domu.

      Stalker.

      Mógłbym ją zapytać.

      Fakt numer dwa – Alessia nie jest chętna do rozmów. A może niechętnie rozmawia tylko ze mną? Ta myśl jest dla mnie przygnębiająca, więc wpatruję się w smagane deszczem ulice, nadąsany jak nierozumiany nastolatek.

      Dlaczego ta kobieta tak mi miesza w głowie?

      Czy dlatego, że jest taka tajemnicza?

      Że pochodzi z zupełnie innego świata?

      Że dla mnie pracuje?

      To oznacza, że nie wolno mi jej tknąć.

      W mordę.

      Prawda jest taka, że chcę ją przelecieć. Proszę bardzo. Przyznaję to sam przed sobą. Tego właśnie pragnę, a na dowód mam w spodniach parę obolałych jąder. Co gorsza nie wiem, jak sprawić, by do tego doszło, zwłaszcza że ona nie chce ze mną rozmawiać. Nie chce nawet na mnie patrzeć.

      Czy budzę w niej odrazę?

      Może tak właśnie jest. Zwyczajnie się jej nie podobam.

      Do diabła, nie mam tak naprawdę pojęcia, co o mnie myśli. Jestem na zdecydowanie gorszej pozycji niż ona. Ona może równie dobrze szperać w tej chwili w moich rzeczach, żeby dowiedzieć się o mnie jak najwięcej. Może przez cały czas mnie rozpracowuje. Krzywię się. Może dlatego właśnie mnie nie lubi.

      – Wydaje mi się, że strasznie się ciebie boi – zauważa Caroline.

      – Kto? – pytam, choć doskonale wiem, o kim mówi.

      – Alessia.

      – Jestem jej szefem.

      – Jesteś na jej punkcie okropnie przewrażliwiony. Myślę, że ona się ciebie boi, bo szaleje za tobą.

      – Słucham? Teraz to już masz halucynacje. Ledwo jest w stanie znieść moją obecność w pobliżu.

      – O tym właśnie mówię. – Caroline wzrusza ramionami.

      Patrzę na nią, marszcząc brwi.

      Wzdycha.

      – Nie może znieść twojej obecności, bo się jej podobasz i nie chce się z tym zdradzić.

      – Caro, ona jest moją dochodzącą. Nikim więcej – mówię kategorycznie, usiłując sprowadzić Caroline na fałszywy trop, choć swoimi słowami wlała we mnie nadzieję.

      Uśmiecha się znacząco, gdy taksówka zatrzymuje się przed Bluebird. Podaję kierowcy dwudziestkę, ignorując jej spojrzenie.

      – Reszta dla pana – mówię, gdy wysiadamy z auta.

      – To bardzo szczodry napiwek – mówi z niezadowoleniem Caroline.

      Nie odpowiadam jej, zbyt zatopiony w myślach o Alessii Demachi. Otwieram tylko przed nią drzwi kawiarni.

      – A więc twoja matka uważa, że powinnam wziąć się w garść i wrócić do pracy? – mówi Caroline, gdy obsługa prowadzi nas do stolika.

      – Uważa, że jesteś bardzo utalentowana i że przyda ci się odmiana, taka jak praca przy projekcie w Mayfair.

      Caroline zaciska wargi.

      – Chyba potrzebuję czasu – szepcze, a jej oczy zasnuwa mgła smutku.

      – Rozumiem.

      – Pochowaliśmy go zaledwie dwa tygodnie temu. – Podnosi sweter Kita do nosa i robi wdech.

      – Wiem, wiem – mówię i zastanawiam się, czy dzianina wciąż jeszcze kryje jego zapach.

      Mnie też go brakuje. I tak naprawdę od pogrzebu minęło trzynaście dni. Dwadzieścia dwa, odkąd zginął.

      Przełykam piekącą twardą kluchę, która rośnie mi w gardle.

      NIE POSZEDŁEM DZIŚ rano na siłownię, więc susami pokonuję przynajmniej schody do mieszkania. Śniadanie potrwało dłużej, niż zakładałem, i lada moment spodziewam się Olivera. Ciągle też mam odrobinę nadziei, że zastanę jeszcze Alessię. Podchodząc do drzwi, słyszę dobiegającą z mieszkania muzykę.

      Muzyka? Co się dzieje?

      Wsuwam klucz do zamka i ostrożnie otwieram drzwi. To Bach, jedno z jego preludiów w tonacji G-dur. Może Alessia odtwarza muzykę z mojego komputera. Ale jak? Przecież nie zna hasła. A może zna? Może podłączyła telefon do systemu audio, choć sądząc po wyglądzie jej znoszonej kurtki, nie jest kimś, kto posiadałby smartfon. Nigdy nie widziałem, by go używała. Muzyka rozbrzmiewa w całym mieszkaniu, rozświetlając najciemniejsze zakamarki.

      Kto by pomyślał, że moja dochodząca lubi klasykę?

      Oto jeden malutki elemencik układanki będącej rozwiązaniem zagadki Alessii Demachi. Po cichu zamykam drzwi, ale gdy stoję w korytarzu, dociera do mnie, że muzyka nie płynie z systemu audio. Wydobywa się z mojego fortepianu. Bach. Płynny i delikatny, grany z wprawą i zrozumieniem, jakie widywałem tylko u koncertujących pianistów.

      Alessia?

      Nigdy nie udało mi się wydobyć z tego fortepianu takiego brzmienia. Zdejmując buty, zakradam się korytarzem i zaglądam zza drzwi do salonu.

      Siedzi przy fortepianie w fartuchu i chustce, kołysząc się lekko, kompletnie zatracona w muzyce, oczy zamknęła w skupieniu, a jej dłonie przesuwają się po klawiszach z pełną wdzięku zręcznością. Muzyka przez nią przepływa, odbijając się od ścian i sufitu w bezbłędnym wykonaniu godnym najznamienitszego pianisty. Przyglądam się oniemiały, jak gra ze spuszczoną głową.

      Jest cudowna.

      Pod każdym względem.

      A ja jestem kompletnie oczarowany.

      Preludium dobiega końca, więc cofam się o krok do przedpokoju, lgnę do ściany, na wypadek gdyby podniosła wzrok, i boję się nawet oddychać. Jednak ona, nie przerywając ani na chwilę, od razu przechodzi do fugi. Opieram się o ścianę i zamykam oczy, nie mogąc się nadziwić artyzmowi i uczuciu, jakie wkłada w każdą frazę. Daję się porwać muzyce i gdy tak słucham, dociera do mnie, że Alessia nie ma nut. Gra z pamięci.

      Dobry Boże. Mam przed sobą pieprzonego wirtuoza.

      Przypominam sobie jej niesamowite skupienie, gdy przyglądała się mojemu rękopisowi podczas czyszczenia fortepianu. Najwyraźniej odczytywała nuty.

      Cholera. Gra na takim poziomie i czytała moją kompozycję?

      Fuga się kończy, a ona od razu przechodzi do kolejnego utworu. Znowu Bach. Preludium C-dur, jak mi się zdaje.

      Czemu, do ciężkiej cholery, zajmuje się sprzątaniem, jeśli potrafi tak grać?

      Rozbrzmiewa dzwonek u drzwi, a muzyka nagle cichnie.

      Cholera.

      Słyszę głośne szurnięcie taboretu i nie chcąc, żeby przyłapała mnie na podsłuchiwaniu, pędzę w skarpetach korytarzem i otwieram.

      – Dzień