w okno, ale nie widzę nic poza ścianą bieli.
Śnieg.
Nadeszła zapowiadana śnieżyca. Zerkam na budzik. Jest za piętnaście druga. Powinna jeszcze tu być. Zrywam się z łóżka, w garderobie naciągam na siebie dżinsy i koszulkę z długimi rękawami.
Alessia jest w salonie. Myje okna. W mieszkaniu nie ma śladu po moim spacerze w ubłoconych butach.
– Hej – mówię i czekam na jej reakcję. Serce mi łomocze. Czuję się jak piętnastolatek.
– Dobrze pan spał? – Rzuca mi krótkie, ale nieodgadnione spojrzenie, a potem skupia wzrok na ścierce.
– Tak, dziękuję i przepraszam za wcześniej. – Czując zażenowanie i wyrzuty sumienia, macham w kierunku sofy, na której popełniłem swój występek.
Kiwa głową i obdarza mnie leciutkim uśmiechem, a jej policzki przybierają śliczny różowy kolor.
Spoglądam w okno. Widok przesłaniają wirujące płatki śniegu. To sam środek śnieżycy, na zewnątrz szaleje wichura.
– W Londynie rzadko pada taki śnieg – mówię i podchodzę, by stanąć obok niej przy oknie.
Naprawdę rozmawiamy o pogodzie?
Odsuwa się nieco w bok, bym nie mógł jej dosięgnąć, ale też wygląda przez okno. Śnieg jest tak gęsty, że niemal nie widać rzeki pod nami.
Alessia drży i obejmuje się ramionami.
– Gdzie mieszkasz? – pytam, martwiąc się, jak dotrze do domu w taką niepogodę.
– Zachodni Londyn.
– Czym dojeżdżasz?
Mruga kilka razy, przetwarzając moje słowa.
– Pociąg – odpowiada.
– Pociągiem? A skąd?
– Hm… Queenstown Road.
– Wątpię, żeby pociągi teraz jeździły.
Podchodzę do biurka w rogu pokoju, przesuwam myszką i iMac budzi się do życia. Na ekranie pojawia się zdjęcie Kita, Caroline, Maryanne i mnie razem z dwoma irlandzkimi seterami brata, a mnie ogarniają nostalgia i smutek. Potrząsam głową i sprawdzam ostatnie wiadomości o lokalnym transporcie.
– Hm… South Western Trains?
Kiwa głową.
– Zawiesili wszystkie połączenia.
– Za-wie-si-li? – Marszczy brwi.
Och, ona nie rozumie.
– Pociągi nie jeżdżą.
– Och. – Znowu marszczy brwi, a mnie się wydaje, że niemal słyszę, jak powtarza kilka razy po cichu „zawiesili”, odpowiednio układając usta.
– Możesz zostać tutaj – proponuję, starając się nie gapić na jej wargi i doskonale zdając sobie sprawę z tego, że nie przystanie na moją propozycję, zwłaszcza po tym, jak się zachowałem. Wzdrygam się i dodaję: – Obiecuję, że cię nie tknę.
Potrząsa głową. Zbyt szybko jak na mój gust.
– Nie. Muszę iść. – Ściska w dłoniach ścierkę.
– Jak dotrzesz do domu?
Wzrusza ramionami.
– Pójdę.
– Nie żartuj. Przemarzniesz.
Zwłaszcza w tych butach i w tej żałosnej namiastce kurtki.
– Muszę wrócić do domu – upiera się.
– Zawiozę cię.
Co? Czy to mi się właśnie wymsknęło?
– Nie – odpowiada, kolejny raz mocno potrząsając głową i szeroko otwierając oczy.
– Nie przyjmuję odmowy. Jako twój… yyy… pracodawca nalegam.
Blednie.
– Właśnie tak. Tylko się ubiorę… – Zerkam na swoje stopy. – I idziemy. Proszę. – Wskazuję fortepian. – Jeśli chcesz pograć, to śmiało. – I odwracam się, żeby pójść do sypialni. Zastanawiam się, dlaczego zaproponowałem, że ją odwiozę.
Bo tak należało zrobić?
Bo chcę spędzić z nią więcej czasu.
ALESSIA OBSERWUJE GO, gdy wychodzi boso z salonu. Jest zdumiona. Odwiezie ją do domu?
Będzie z nim w samochodzie sama.
Czy to wypada?
Co powiedziałaby jej matka?
Widzi ją przed sobą ze skrzyżowanymi ramionami i twarzą wyrażającą absolutną dezaprobatę.
A ojciec?
Instynktownie przytyka dłoń do policzka.
Nie, jej ojcu by się to nie spodobało.
Jej ojciec akceptował tylko jednego mężczyznę.
Okrutnego mężczyznę.
Nie. Nie myśl o nim.
Mister zabierze ją do domu. Cieszy się, że zapamiętała adres domu Magdy. Wciąż widzi niezgrabne pismo matki na skrawku papieru, który był jej kołem ratunkowym. Drży i raz jeszcze wygląda przez okno. Będzie zimno, ale jeśli się pospieszy, to wyjdzie stąd, zanim pan się przebierze, i nie będzie go kłopotać. Daleki marsz jej nie przeraża. Ma za sobą dłuższe wędrówki. Sześć czy siedem dni z ukradzioną mapą. Znowu drży. Wolałaby zapomnieć o tamtym tygodniu. Poza tym pan powiedział, że może pograć na fortepianie. Rzuca gorączkowe spojrzenie na steinwaya, składa z radości dłonie i biegnie do pralni, żeby błyskawicznie się przebrać. Chwyta kurtkę, szalik i czapkę i wraca szybko do instrumentu.
Odkłada kurtkę na krzesło, siada na taborecie i uspokaja oddech. Kładzie dłonie na klawiszach, napawając się znajomym chłodem kości słoniowej. Fortepian znaczy dla niej wszystko. To jej dom. Jej bezpieczne miejsce. Zerkając raz jeszcze przez okno, zaczyna Les jeux d’eaux à la Villa d’Este, swój ulubiony utwór Liszta, a muzyka wiruje wokół instrumentu i ponad nim, tańcząc w lśniących odcieniach bieli jak płatki śniegu na zewnątrz. Wspomnienie ojca, sześciu dni bezdomności i dezaprobaty matki znikają w mroźnych, wirujących barwach muzyki.
OPIERAM SIĘ O FRAMUGĘ i obserwuję ją oczarowany. Gra fenomenalnie, każda nuta jest bezbłędna i odtworzona z ogromną precyzją i uczuciem. Jakby muzyka przepływała przez nią bez trudu… Jakby wręcz z niej wypływała. Najdrobniejsze niuanse odbijają się na jej pięknej twarzy i jednocześnie w muzyce, gdy z pasją gra kolejne frazy utworu. Utworu, którego nie znam.
Zdjęła chustkę. Zastanawiałem się, czy nosi ją z powodów religijnych, czy może tylko dla wygody podczas sprzątania. Włosy ma gęste i ciemne, prawie czarne. Gdy gra, kosmyk wysuwa się z warkocza i wije obok policzka. Jak wyglądałyby jej włosy, gdyby je rozpuścić i pozwolić, by opadły kaskadą na nagie ramiona? Zamykam oczy i wyobrażam ją sobie bez ubrania, taką jak w snach, pozwalając, by muzyka mnie pochłonęła.
Czy to mi się kiedykolwiek znudzi? Słuchanie jej?
Otwieram oczy.
Obserwowanie jej. Jej urody. Jej talentu.
Gra z pamięci taki skomplikowany utwór. Ta dziewczyna jest geniuszem.
Gdy wyjechałem, zacząłem myśleć, że może upiększam sobie jej grę w wyobraźni. Ale nie. Ma idealną technikę.
Cała jest idealna.
Pod