Maxime Chattam

Neverland


Скачать книгу

Przekrwiona twarz wyrażała oburzenie. Wtedy weszła im w słowo Amber:

      – Do nikogo nie należę. Zgodzę się zobaczyć z waszym maesterem tylko pod warunkiem, że moi towarzysze pójdą tam razem ze mną. Wszyscy.

      Badający zrobił krok do tyłu, niemal przestraszony. Ale Pokiereszowany nie pozwolił zbić się z tropu i swoją potężną dłonią złapał ją za szczękę.

      – Zrobisz, co ci każę, słyszysz? – wysyczał jej z bliska w twarz, tak że jego cuchnący oddech wywołał u Amber mdłości.

      – Nie będę rozmawiać – zdołała wykrztusić mimo stalowego uścisku.

      Pokiereszowany wyjął zza pasa sztylet i przyłożył go Ti’anowi do gardła.

      – Ach tak? A co będzie, jeśli za każde pytanie, na które nie uzyskam odpowiedzi, poderżnę gardło jednemu z twoich przyjaciół? Jesteś warta wielu monet z podobizną Oza, maleńka, i z powodu twoich kaprysów nie zamierzam stracić takiego łupu. Jeśli maester zada ci pytanie, w twoim interesie jest być posłuszną. Zrozumiano?

      Amber nie wierzyła w groźbę. Mężczyzna był zbyt zachłanny, aby sam pozbawić się ChloroPiotrusiofila, który może mu przynieść niezłą fortunę. Spojrzała na niego wyzywająco.

      – Masz charakterek! – rzekł z rozbawieniem. – Ale uwierz mi, znajdę sposób, żebyś się uśmiechnęła!

      – DOSYĆ! – nakazał dobiegający z wejścia na rampę władczy głos.

      Szmer przeszedł po zebranych i w jednej chwili wszyscy umilkli.

      Sześciu żołnierzy w zbrojach z barwami imperatora szło szybkim krokiem, otaczając brodatego mężczyznę, ubranego w zielono-fioletowe aksamity i jedwabie. Ciemnozielona peleryna z wyhaftowanym imperatorskim „O” przykrywała mu ramiona i ciągnęła się za nim. Mała czarna małpka przywiązana była do jego ręki.

      Badający i stojący obok niego strażnicy pochylili głowy w ukłonie.

      – Maesterze… – powiedział z szacunkiem.

      Maester zatrzymał się dokładnie przed Ti’anem.

      – A więc to prawda, o czym mówią na mieście! Na naszych ziemiach pojawił się nowy gatunek rojków!

      Dotknął sznurkowatych włosów ChloroPiotrusiofila i pokiwał głową.

      – Maesterze – odezwał się badający. – Ta dziewczyna to cud… To jest… To świetlista dziewczyna!

      – Nie opowiadaj głupot, idioto! To kolejna legenda wymyślona przez Luganoffa, żeby wystraszyć ludzi!

      Badający ustawił astronaks przed Amber, a wskazówka w jednej chwili wychyliła się maksymalnie. Przesunęła się tak szybko, że gdyby mogła dziesięciokrotnie obrócić się wokół cyferblatu, zrobiłaby to w okamgnieniu.

      Maester Morkovin zaciekawiony podniósł wzrok na Amber.

      – Jak się nazywasz? – zapytał.

      – Amber.

      – Skąd pochodzisz?

      – Zza oceanu. Przybyliśmy z przyjaciółmi, aby wam pomóc przetrwać Entropię.

      Morkovin zmarszczył lekko brwi.

      – Ta dziewczyna jest moja – rzucił.

      – Maesterze! – wtrącił się Pokiereszowany. – Ja ją znala…

      – Dajcie mu tysiąc podobizn Oza i niech nas zostawi w spokoju.

      – Maesterze, a co z pozostałymi?

      Morkovin się zawahał. Popatrzył na niewielką grupę Piotrusiów.

      – Biorę dziewczynę i te dwa oryginały.

      – Co mam zrobić z pozostałymi? – zapytał badający.

      – Do wagonów! Brakuje nam Eliksiru. Wszyscy do wagonów! – odparł maester, odchodząc.

      Towarzysząca mu małpa zapiszczała szyderczo, pokazując palcem skazańców. Jej śmiech przeszedł w histeryczne wycie. Amber chciała walczyć, protestowała, krzyczała przerażona na myśl, że musi pozwolić przyjaciołom odjechać do rzeźni. Byli jej rodziną. Te wszystkie znajome twarze, ów Piotruś, który śpiewał pieśń o Wojownikach pozbawionych miłości, te delikatne dusze, które w nią wierzyły… Amber gotowa była walczyć, umrzeć dla nich. Ale maester Morkovin odwrócił się do niej i otworzył dłoń. Powietrze zaczęło wirować niczym woda i z dłoni Ozyjczyka wyleciała w kierunku dziewczyny jakaś niewidzialna torpeda. W jednej chwili wibracje dotarły do Amber i po całym jej ciele rozlała się fala uderzeniowa. Powieki dziewczyny opadły jak ciężkie story. Straciła przytomność.

      Amber siedziała przed kominkiem, w którym wesoło trzaskał ogień. Upłynęło sporo czasu, nim się obudziła, zaczekała, aż minie ból głowy, aż gniew i smutek ustąpią miejsca rezygnacji. Przyniesiono jej gorący napój podobny do herbaty z dodatkiem miodu i w końcu go wypiła. Dobrze jej to zrobiło.

      Nigdzie nie było śladu Ti’ana ani drugiego ChloroPiotrusiofila, Kidiona. Była sama w dużym pokoju z kasetonowym sufitem, ścianami pokrytymi starymi gobelinami i z meblami rzeźbionymi w sceny z życia w średniowieczu. To dawne miejsce, odnowione ludzką ręką po Burzy, przypominało dwór albo zamek.

      Amber dotknęła rękoma szyi. Obroża tkwiła tam nadal, zimna i sztywna.

      Znowu przyniesiono jej gorący napój z miodem. Potem za fotelem, w którym siedziała, rozległy się ciężkie, powolne kroki.

      – Jak się czujesz? – zapytał uroczystym głosem maester Morkovin.

      W jego głosie nie było żadnej złośliwości, żadnej pogardy. Co gorsza, zwracał się do niej jak… jak ojciec do córki. Z zainteresowaniem, prawie z niepokojem, a nawet z odrobiną uczucia.

      – Uspokoił cię wywar? Przepraszam cię za to, co się wydarzyło przed chwilą. Nie powinienem był tak postąpić. Działałem impulsywnie i głupio. Nie powinienem był – powtórzył.

      Stanął naprzeciw Amber. Tym razem brodę miał zaplecioną w dwa warkocze. Wyciągnął pokrytą aksamitem ławkę i postawił ją tyłem do kominka.

      – Zabił pan moich przyjaciół – rzekła wreszcie Amber.

      Zrobił zmartwioną minę.

      – Poddałem ich recyklingowi – sprostował. – Taka jest kolej rzeczy. Ale rozumiem, że to ci się nie podoba. Twoi dwaj pozostali towarzysze, zielone dzieci, są tutaj i mają się dobrze – może ta wiadomość cię pocieszy.

      – Co ma pan zamiar z nami zrobić?

      – Dowiedzieć się, kim naprawdę jesteście. Dlaczego Luganoff tak bardzo pragnie cię dostać? I zobaczyć, co sprawia, że astronaks tak działa w twojej obecności. Oto czego chcę.

      – Proszę zdjąć mi obrożę, która mnie dusi, a pokażę panu, co potrafię.

      Na zatroskanej twarzy Morkovina zagościł uśmiech. Szczery, pozbawiony okrucieństwa czy szyderstwa.

      – Amber, nie jestem idiotą. Zanim uwolnię cię z pęt, muszę wiedzieć, z kim mam do czynienia.

      Mówił cicho uspokajającym głosem, który zbił ją z tropu. Nie miał w sobie nic okrutnego, wręcz przeciwnie, był życzliwy.

      – Naprawdę zamierza pan mnie od niej uwolnić?

      – Jeśli pomoże to poprawić nasze relacje i jeśli będę miał do ciebie zaufanie, to czemu nie?

      – Mówi pan tak, żeby mi schlebiać.

      Morkovin pokręcił głową z rozbawieniem.

      – Mam